Joanna Krasowska-Deptuła po raz pierwszy zeznawała w lipcu 2010 roku. Powiedziała wówczas śledczym, że mąż dzwonił do niej w momencie wypadku. Kobieta nie odebrała i po telefonie zostało nagranie na jej poczcie głosowej: "Było na niej zarejestrowane nagranie głosu mojego męża, który krzyczał: Asia, Asia. W tle słychać było trzaski, a właściwie to głos mojego męża był w tle. Słychać było też głosy ludzi, jakby głos tłumu. Nie rozpoznałam słów, był to krzyk ludzi. Nagranie trwało 2-3 sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki". Gdy te zeznania opublikował "Wprost", prokuratura oświadczyła, że nagrania nie mógł zostawić poseł, bo połączenie zostało wykonane z terytorium Polski a nie z Rosji. Dwa miesiące później wdowa została wezwana na powtórne przesłuchanie. "Newsweek" dotarł do jej zeznań. Wynika z nich, że zdaniem śledczych nagranie zostawiła matka posła. Wdowa jednak nie przyjęła tych ustaleń: "Teściowa (...) na pewno do mnie nie dzwoniła pierwsza w dniu 10 kwietnia 2010 roku. To ja do niej dzwoniłam z informacją o śmierci męża. Było to po otrzymaniu poczty głosowej, o której zeznałam w poprzednich zeznaniach. Dla mojej teściowej problemem było wybranie numerów telefonów, a tym bardziej nagranie się na pocztę głosową (...). Nie wchodzi w rachubę to, abym po 36 latach znajomości nie rozpoznała głosu swojego męża". Sprawy do dziś nie udało się rozstrzygnąć, bo matka posła zmarła i prokuratura nie zdążyła jej przesłuchać a nagranie się skasowało. W odpowiedzi na pytania dziennikarzy "Newsweeka", śledczy odpisali, że połączenie zostało zainicjowane z telefonu stacjonarnego, więc nie mógł go wykonać poseł Deptuła. Z kolei wdowa, z którą skontaktowali się dziennikarze "Newsweeka", stwierdziła tylko: To, co miałam do powiedzenia, jest w protokole. Bez względu na to, kto w tej sprawie ma rację, nagranie na pewno nie dowodzi, że katastrofę w Smoleńsku ktokolwiek przeżył - pisze tygodnik. Bo nawet gdyby rację miała wdowa, to połączenie mogło zostać wykonane jeszcze z pokładu samolotu, sprzed zderzenia z ziemią.