Zdzisława Włodarczyk (przywieziona do Auschwitz 12 sierpnia 1944): - Pamiętam. Niestety. Przyjazd pociągu, tabliczka z napisem "Auschwitz". I te słowa mojego taty, ten jego krzyk rozpaczy: "Gdzie nas przywieźli?". Przejechaliśmy bramę, wszędzie krzyk. Mężczyźni osobno, więksi chłopcy razem z nimi, a pozostałe dzieci z matkami. - Kromka chleba ratowała w obozie życie. Kiedy po latach jechałam busem, jechał też młody chłopak i miał ze sobą kilka bochenków. Ten chleb był tak pięknie wypieczony, tak pachnący, że cały samochód był wypełniony jego zapachem. Powiedziałam tylko do tego młodego człowieka: "Jak pięknie wypieczony ten chleb". I proszę sobie wyobrazić, że on mi go podarował. Przyjęłam to jako dar życia. Wróciły wspomnienia. Tak było coś takiego, jakby mi w obozie dano jeszcze jedną kromkę chleba. Dar życia, miłość do drobnych rzeczy. Janina Iwańska (przywieziona do Auschwitz 12 sierpnia 1944): - Najtragiczniejszy był przyjazd do obozu. Jestem kobietą z Powstania Warszawskiego, z Woli. Jak w Pruszkowie wprowadzono mnie do wagonu towarowego, miałam pierwszy wstrząs, bo znałam te wagony z Treblinki. Jeździłam tamtędy do babci na wakacje, widziałam, jak stały na rampie, wypełnione ludźmi. Zapamiętałam krzyki, które się z nich wydobywały. Miałam 12 lat. Kiedy niewiele później widziałam to samo w Pruszkowie, znowu te wagony, byłam przekonana, że jadę na śmierć. Do Treblinki albo gdzieś indziej. - Jak przyjechaliśmy do Auschwitz w nocy, jak otwarto wagony i nas wypuszczono, jak poczułam zapach krematorium, ten sam, który znałam z Treblinki, to pierwsza myśl mogła być jedna: przeżyłam w wagonie, ale pewnie umrę w krematorium. Kiedy jednak starsze więźniarki serdecznie się nami zaopiekowały, zdałam sobie sprawę, że nie wszyscy idą do krematorium. Że jest szansa na przeżycie. - Wtedy przeszłam kolejny wstrząs. Jak już mnie ogolono, ubrano w pasiaki i przeprowadzono do bloku nr 16, stanęłam przy oknie i zobaczyłam za szybą - tak mi się wtedy wydawało - chłopaka, który był strasznie do mnie podobny. Zaczęłam mu się przyglądać. Przysunęłam głowę do szyby, on też, ja trochę w bok, on podobnie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że to ja. Całkowicie ogolona, niepodobna. Widziałam, jak dzieci nie mogły przez to rozpoznać swoich matek. - 19 stycznia zostałam wyprowadzona z obozu w "Marszu śmierci" do Wodzisławia Śląskiego, potem do Ravensbruck i do Neustadt-Glewe, gdzie potem, po latach, miałam spotkania z młodzieżą. Niedawno na jednym z nich taki młody mądrala, nastolatek, zapytał: Wy, Polacy, to jesteście tacy strasznie katoliccy, wierzycie w Boga. Nie ma pani pretensji, że pozwolił stworzyć obozy koncentracyjne? "Obozy to zbudował wasz fuhrer" - odpowiedziałam. "A Bóg pozwolił nam przeżyć, żebyśmy uświadomili wam, byście takich rzeczy już więcej nie robili". Do dzisiaj jestem wierząca. - Nie mogłam na nowo oglądać tego obozu. Nie chciałam nawet wracać tam myślami. Jako pierwsi z mojej rodziny byli w Auschwitz po latach moi rodzice, na wycieczce z zakładem pracy. Jak wrócili, to przynajmniej przez dwa tygodnie byli chorzy i nie mogli spokojnie na mnie patrzeć. Co chwilę głaskali mnie po głowie, bo zdawało im się, że widzieli w obozie moje warkocze. Golono nas wtedy do gołej skóry, a włosy rzucano na taką stertę, którą jeszcze niedawno można było tu oglądać. Tak strasznie to przeżyli, że mnie już wystarczyło tych emocji. Dopiero w latach 60., kiedy byłam w Krakowie na wyjeździe służbowym, z kolegą i koleżanką, obydwoje bardzo chcieli, żebym im pokazała, jak to było. Zdecydowałam się, że im pokażę. Przyjechaliśmy do Brzezinki, doszłam do bloku dziecięcego, gdzie byłam i dosłownie mnie udusiło. Nie mogłam wypowiedzieć ani jednego słowa. Tylko kiwałam głową. Tak samo przez całą drogę powrotną do Warszawy nie byłam w stanie nic powiedzieć. Rozpłakałam się. Takie było moje pierwsze zetknięcie z obozem po prawie 20 latach po wojnie. Bogdan Bartnikowski (przywieziony do Auschwitz, razem z matką, 12 sierpnia 1944): - 11 stycznia 1945 zostałem ewakuowany z matką do Berlina. Byłem tam w obozie pracy przymusowej, odgruzowywałem Berlin. Słychać było wyraźnie, że zbliża się front. Najpierw wybuchy gdzieś daleko, potem coraz bliżej. Pamiętam dokładnie, jak 22 kwietnia nie poszliśmy do pracy, siedzieliśmy w schronach, ale ja się z niego wymknąłem i stanąłem pod ścianą. Usłyszałem warkot silników przy drodze prowadzącej do obozu. Jak zobaczyłem czołgi, a byłem już trochę obeznany, wiedziałem, że nie są niemieckie. Radość była wielka, ale cały dzień musieliśmy jeszcze siedzieć w schronach, bo obóz znalazł się pod silnym ostrzałem, dopiero nad ranem można było wyjść. Nikt nam nie pomagał. - Szliśmy w kierunku Warszawy, wyszukując jedzenie w opuszczonych niemieckich wsiach. Pewnego dnia na drodze zatrzymał się samochód, kierowcą był Polak. "Gdzie idziecie?". "Do domu, do Warszawy". "Ale Warszawy już nie ma, są same gruzy". - Jak wreszcie przyjechaliśmy pociągiem, to ciągle wierzyliśmy, że będzie tak, jak przedtem. Że będzie ojciec, matka. Jakieś normalne życie. A były tylko szkielety domów. Nie mieliśmy co jeść, byliśmy chorzy, mama wróciła z gruźlicą. Ale byliśmy wolni. Mogłem mówić po polsku, dorastać w kraju, w którym nie ma wojny. Przeczytaj także: "Esesman z pierwszej ławki. Josef Mengele, prymus z Auschwitz" - Po latach byłem ciekawy, czy to, co zachowałem w pamięci, zgadza się z rzeczywistością. Kiedy stanąłem pod Bramą śmierci, byłem zaskoczony, że tak dobrze to wszystko zapamiętałem. Różnica była tylko jedna: pamiętałem tłum więźniów, błoto albo zeschniętą ziemię. A wtedy tłumów nie było. To, co zobaczyłem po 20 latach, nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Postanowiłem spisywać te moje wspomnienia. Obóz często mi towarzyszył. Był we mnie, w moich snach, w próbach ucieczki przez snem. Sporo na ten temat napisałem, także książkę, ale nie uwolniłem się od tego, co zapamiętałem. To jest ciągle za mocne. Pewnie dla nas wszystkich. Spotykam się teraz z moimi koleżankami, bo kolegów właściwie już nie ma, i wszyscy mówią, że wspomnienia obozowe są w nich bardzo żywe. Myślę, że będą nam towarzyszyć do ostatniego dnia. Tego się nie da zapomnieć. Stefania Wernik (urodziła się w obozie Auschwitz): - Mama rodziła mnie trzy dni. Z tego, co mi później opowiadała, nikt się nią nie interesował, choć była na pół żywa. Po kilku dniach nadano mi numer. Na lewym udzie. 89136. Potem dowiedziałam się, że dr Mengele przychodził ze swoją asystą, zabierali mnie na badanie pseudomedyczne. Gdzie, nie wiadomo. Ale systematycznie. Podobno bardzo wrzeszczałam. - Jak po wyzwoleniu obozu wróciliśmy wreszcie do domu, to tato nie wierzył, że się urodziłam i że żyję. A inni przybiegali i myśleli, że to jakiś cud. Bogu zawdzięczam, że mnie ocalił. Widocznie taką dostałam w życiu misję. Przeżyć i zaświadczyć. Wysłuchał w Oświęcimiu: Remigiusz Półtorak