Zgorszenie maluczkich - jest takie biblijne określenie, które pasuje jak ulał do obecnej sytuacji w naszym politycznym światku. Niby wszyscy od dawna wiedzą, że to bagno, że nie ma tam miejsca na żaden wersal, a eleganckie krawaty i drogie garnitury to tylko fałszywy blichtr, maski na pokaz. Ale jednocześnie całym sobą chcemy wierzyć, że ten światek nie jest jednak zepsuty do cna, że wśród tych, którzy nami rządzą, są uczciwi ludzie i uczciwe metody załatwiania spraw. Ale ta afera w sposób niezwykle bolesny odziera nas z resztek jakichkolwiek złudzeń. "Przykład" idzie z góry Najbardziej w tych nieszczęsnych nagraniach restauracyjnych rzuca się oczywiście "w uszy" cała ta pierwsza warstwa, czyli niesłychane nasycenie wulgaryzmów, ale także skumulowana agresja słowna, by nie powiedzieć wręcz nienawiść (i to nie tylko wobec przeciwników politycznych, ale i wobec własnych kolegów partyjnych) prezentowana przez bohaterów owych rozmów. Oczywiście, najważniejsze jest to, "co" się mówi, ale "jak" również przecież ma swoje znaczenie i może rodzić naprawdę bolesne konsekwencje. Co więcej, owe zachowania rodem z rozmów przy piwnej budce pod mostem Poniatowskiego prezentują ci, którzy do niedawna uchodzili, czy też przynajmniej próbowali uchodzić, za "wyższą klasę", "lepsze sfery" i aspirowali do brylowania na europejskich salonach. Tak jest w przypadku dwóch ważnych ministrów (w tym jednego ex) obecnego rządu - tak się składa, że obaj są absolwentami elitarnych brytyjskich szkół - jeden Oksfordu, drugi prywatnej szkoły Westminster - otrzaskanymi w świecie bywalcami, reprezentującymi tzw. resorty wizerunkowe, w których savoir-vivre stanowi jeden z najważniejszych elementów zarówno etykiety dyplomatycznej, jak i świata wielkich finansów. A jeśli do tego dorzucimy, obracającego z równą swobodą koszarowym słownictwem, potomka znanego szlacheckiego rodu, ze słynnym noblistą o tym nazwisku, mamy obraz naprawdę fatalnej kondycji owych "elit". Okazuje się, że polska polityka, fotele ministrów, prezesów państwowych spółek i urzędów centralnych aż roją się od prężących na pokaz muskuły samców alfa, udających wszechwładnych bossów rodem z podwarszawskiego Wołomina. Sygnał dla społeczeństwa jest więc fatalny: skoro tacy ludzie mogą mówić i zachowywać się w taki sposób, to i my możemy. Takie rzeczy odbijają się w społeczeństwie błyskawicznie, obniżając, i tak już niezbyt wysoki, poziom kultury społecznej i tzw. obyczajności. Polityka a rzeczywistość Do tego dochodzi niebywałe wręcz oderwanie bohaterów wszystkich tych nagrań od polskiej rzeczywistości - zderzenie życia przeciętnego Kowalskiego z funkcjonowaniem obecnej państwowej wierchuszki musi wywołać szok poznawczy, i to nawet u obserwatora przyzwyczajonego do niskich standardów polskiej polityki. Jeśli bowiem głównym problemem dla ministra rządu są trudności w znalezieniu armaniaku rocznik 1957 jako prezentu dla swojego szefa albo szukanie w takim samym celu kubańskich cygar, jeżeli prezes jednej z najpotężniejszych państwowych spółek mówi, że jeśli straci pracę i pójdzie na bezrobocie, wówczas kupi sobie używany samochód za "marne" 60 tys. zł, to znaczy, że ci ludzie stracili całkowicie właściwą proporcję rzeczy. A jeśli tak, to nie są w stanie skutecznie zarządzać tym krajem i potrzebami jego mieszkańców. A tym bardziej mając tak pogardliwy stosunek do państwa i narodu, czyli - cytując fragmenty taśm - do tego całego "folkloru" i "syfu". Jest "deal", jest impreza Jednak to, co chyba najbardziej niszczy tkankę społeczną, to absolutnie dowolne, swobodne i wybiórcze traktowanie zasad demokracji. Załatwianie spraw ponad prawem, dobrym obyczajem i zwyczajną ludzką przyzwoitością. Zamiast tego pojawia się kluczowe słowo "deal", które przewija się w niemal wszystkich nagranych rozmowach. Fragment jednej z nich: "- Proponujesz taki deal, jeśli ci pomogę być na pierwszym miejscu na liście gdzieś, (...) wtedy ty mi nie będziesz wadził w komisji? Deal? - Deal. - Jesteśmy po słowie...". Za pomocą "dealu" można załatwić wszystko: pierwszą pozycję na liście wyborczej, posadę ambasadora w prestiżowej placówce, zmianę ustawy o Narodowym Banku Polskim, roszady w szeregach rządu, a nawet ukręcenie łba sprawie nieprawidłowości w zeznaniach podatkowych żony jednego z prominentnych polityków. I to wszystko robi się właściwie identycznie jak w poprzednim systemie: wtedy były czerwone telefony i gorąca linia z wysoko postawionym towarzyszem partyjnym, teraz jest suto zastawiony stół w VIP-roomie ekskluzywnej, drogiej restauracji. Cena za żądaną "przysługę" nie jest w gruncie rzeczy wygórowana: policzki wołowe z sosem porto, kawior z anchois, ośmiorniczka, sześć wódeczek lub jak ktoś woli, szampan i temu podobne. A wszystko to niemal za równowartość miesięcznej pensji przeciętnie zarabiającego Polaka. A zresztą to i tak wszystko jest przecież za "państwowe" - i tu kolejna analogia do czasów komunizmu - kolacja na koszt państwa, dowóz na przyjęcie - na koszt państwa, umniejszenie należności podatkowych - na koszt państwa, załatwienie lukratywnej posady - na koszt państwa, zbiórka pieniędzy na propagandową imprezę jubileuszową - na koszt państwa, wsparcie partyjnej kampanii wyborczej - na koszt państwa, itd. itp. Wszystko można załatwić, wszystko przyklepać, jest tylko jednej warunek: odpowiednie znajomości, koneksje i wpływy, innymi słowy - jak obrazowo ujął to jeden z bohaterów taśm - bycie "dużym misiem". Plus służbowa karta kredytowa z odpowiednim limitem na "wydatki reprezentacyjne". Czyli wszystko to, czego nie ma właśnie ów biedny jak mysz kościelna przeciętny Kowalski, zmuszony do codziennej walki o przetrwanie, oczekujący w wielomiesięcznych kolejkach do lekarza i odsyłany od jednego urzędowego okienka do drugiego. To na jego wątłych barkach, dociskanych przez coraz bardziej bezwzględną śrubę państwowego fiskusa, dźwiga się cały ten system podwieszeń, drobnych przysług, wzajemnych dealów i suto zakrapianych kolacji. Tyle tylko, że jemu nikt, żadna mityczna Małgośka nie pomoże po cichu "ukręcić łba" sprawie niezapłaconych w terminie trzech złotych karnych odsetek. Krajobraz po taśmach Cena, jaką przyjdzie więc zapłacić całemu naszemu państwu za aferę taśmową, będzie wyjątkowo wysoka. I nie chodzi już nawet o kryzys polityczny, potencjalnie cały czas realne przedterminowe wybory i chaos w zarządzaniu państwem - choć i to nie wróży niczego dobrego (bo z chaosu nigdy nie wynika nic dobrego). Najgorszy jest gigantyczny spadek społecznego zaufania do państwa i jego instytucji - i tak poważnie nadwątlony przez lata radosnej twórczości naszych polityków. Klasa polityczna nigdy zresztą nie cieszyła się w Polsce jakimś specjalnym poważaniem, teraz jednak osiągnęła stan totalnej pogardy. W rezultacie, jeżeli ktoś zacznie dziś publicznie definiować politykę w sposób klasyczny, czyli jako przysłowiową "rozumną troskę o dobro wspólne" - zostanie po prostu wyśmiany. Nawet jeśli ma kryształowo czyste intencje i szczerą chęć naprawy naszej polskiej stajni Augiasza. Podobnie rzecz się ma z tzw. państwowością - pojęciem, którym tak chętnie wycierają sobie dziś usta rozmaici politycy - uległo ono totalnej erozji, stając się nic nieznaczącym, pustym terminem. Erozja zaufania Niestety, powtórzę to jeszcze raz - przykład idzie z góry: jak można od obywateli wymagać uczciwości w wypełnianiu zeznań podatkowych, płaceniu mandatów, poświęcenia swoich prywatnych pieniędzy na potrzeby publiczne, jeśli samemu traktuje się państwo jak prywatny folwark i dojną krowę, kompletnie nie dbając o stan publicznej kasy? Jak można nakładać nowe ustawowe obciążenia i skąpić pieniędzy na najbardziej potrzebujących - by wspomnieć choćby najgłośniejszy, dramatyczny protest w Sejmie rodziców niepełnosprawnych dzieci - motywując to pustą państwową kasą, a jednocześnie drugą ręką wyciągać z niej grube sumy na mleczną jagnięcinę i piklowane rzodkiewki? W tej sytuacji, jeśli jakikolwiek prominentny polityk wspomni jeszcze raz o dziurze budżetowej i konieczności cięcia wydatków, to obywatele mają pełne prawo odesłać go do efektownego menu restauracji "Sowa & Przyjaciele". Jaki więc będzie efekt tej galopującej erozji zaufania do państwa? To proste - jeszcze większe wycofanie się obywateli z życia publicznego - nie tylko niższa frekwencja przy urnach wyborczych, ale także niechęć do włączania się w działania charytatywne, trzeci sektor, organizacje pozarządowe i budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Albo w ogóle radykalna decyzja o opuszczeniu naszej ojczyzny na stałe. Owo zaufanie - jeśli w ogóle jest to jeszcze możliwe - trzeba będzie odbudowywać latami. Łukasz Kaźmierczak