Heinrich miał sześć lat, kiedy jego uporządkowane życie zmieniło się w jednej chwili. Niedawno właśnie poszedł do szkoły, gdzie radził sobie dobrze. Wojna dopiero co się skończyła. - Pewnego dnia pod nasze gospodarstwo niespodziewanie podjechał samochód z czerwonym krzyżem. Wysiadła z niego Amerykanka. Niedługo Fini i jej kuzynka zaczęły mnie pakować, a ja pamiętam, że na drogę dostałem sweterek z wyhaftowanym jelonkiem. Zapamiętałem go dokładnie, bo potem mi zginął - wspomina dziś pan Henryk. Przyjazd wysłanników z Czerwonego Krzyża był niespodziewany dla małego Henryka, a raczej - Heinricha. Podobnie jak pospieszne pakowanie. Po latach pan Henryk jednak przyznaje, że pewne wydarzenia z dzieciństwa świadczyły, iż coś z jego pochodzeniem nie jest w porządku. - Pamiętam, że moja niemiecka matka wysyłała paczki do ojca. Polskiego ojca. Grube pęta kiełbasy - pamiętam ten obrazek. Pewnego razu paczka wróciła do domu. Oznaczało to, że adresat zmarł. Wyobraziłem sobie, że wrzucili ojca do wielkiej dziury i zasypali. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że mam ojca i do dzisiaj jestem pewny, że tak to odebrałem. Ale wówczas nie pomyślałem, że ma to związek z Polską. Okres przejściowy. Zamglone wspomnienia Spakowany sześciolatek wsiadł do samochodu Czerwonego Krzyża z Amerykanką. Przyjazd gości był dość mocnym przeżyciem dla sześciolatka. Pracownicy organizacji dobroczynnej przyjechali bowiem w asyście amerykańskich żołnierzy. - Po raz pierwszy widziałem wtedy czołgi. Jeden z nich dosłownie wjechał na nasze podwórko. Drugi skierował lufę w okno. Potem jeden z żołnierzy wziął mnie na ręce i obsypał czekoladą. Był czarnoskóry, po raz pierwszy w życiu widziałem wtedy Murzyna, a cały dzień jadłem słodycze" - wspomina dziś ze śmiechem pan Henryk. Henryk Kowalczyk - bo tak naprawdę nazywał się wychowywany przez Magdalenę Mayr chłopiec - nie wiedział, dokąd jedzie, ale miał świadomość faktu, że jest to podróż w jedną stronę. W międzyczasie dziecko było wożone po Niemczech. - Pamiętam, że byłem nad morzem. Tylko skąd i po co? Przecież Dachau jest położone daleko od morza, na południu Niemiec - głowi się po latach pan Henryk. Z tym okresem wiąże się również najmocniejsze wspomnienie z okresu dzieciństwa Henryka Kowalczyka. - Pewnego dnia wróciłem z jakiejś podróży, położyli mnie na pryczy i okazało się, że nie ma mojego sweterka z jelonkiem. Strasznie się wtedy rozpłakałem. A ten sweterek zrobiła mi właśnie matka-Niemka. Chłopiec w obozie dostał zdjęcie z napisem "Mutter". - Bardzo długo myślałem, że to moja rodzona matka. Dopiero żona uświadomiła mi, że to niemożliwe, bo przecież nie zgadzałyby się lata. Dzieciństwo w Niemczech. Parówki w wigilię - Nie pamiętam, aby coś złego mnie tam spotkało. Byłem traktowany z serdecznością - wspomina po latach. W domu rodziny Mayr Henryk, wtedy Heinrich, spędził sześć lat. Szczególnie ciepłe relacje łączyły go z o kilka lat starszą Fini, córką gospodyni. Pan Henryk wyciąga zdjęcia sprzed lat. Na jednym z nich widać jasnowłosego chłopczyka z niebieskimi oczami w towarzystwie parę lat starszej dziewczynki. Oboje siedzą na kolanach nastolatki. - To Fini, to jest jej kuzynka, a to ja - pokazuje pan Henryk. Właśnie te dwie dziewczynki były towarzyszkami zabaw małego Heinricha. - Podobno nie lubiłem za to chłopaka mieszkającego na górze - dodaje pan Henryk. Chłopiec był prawdopodobnie bratem kuzynki ze zdjęcia. Pan Henryk nie przypomina sobie dokładniejszych szczegółów z najwcześniejszych lat dzieciństwa, ale na pewno łączyły go ciepłe stosunki z niemiecką matką. - Wszystko było w porządku. Najdokładniej pamiętam jedną wigilię, kiedy jedliśmy parówki. Bardzo często opowiadam o tym w Polsce i nikt mi nie chce wierzyć. A ja to doskonale pamiętam. Wygląd małego Heinricha sprawiał, że chłopiec był idealnym kandydatem do zasilenia szeregów niemieckiego społeczeństwa. Nie jest bowiem tajemnicą, że ideologowie nazizmu preferowali właśnie tak wyglądające dzieci. W większości przypadków germanizowano jednak zdecydowanie starsze dzieci. Przyjazd do Polski. Zakonny dryl - Pamiętam podróż do Polski - opowiada Henryk Kowalczyk. - Pociąg zatrzymał się na dwie-trzy godziny. Pamiętam wyraźnie rzekę, to że staliśmy. Już długo po fakcie zorientowałem się, że minęliśmy Odrę. Z pociągu wysiedliśmy w Koźlu i to też dokładnie pamiętam. Czekały na nas zakonnice. Repatriowane z Niemiec dzieci umieszczono w prowadzonym przez siostry zakonne domu dziecka w Czechowicach. Dzieci przyjechały na teren domu ośrodka w nocy. Budynek wydawał się olbrzymi, choć miał tylko dwa piętra. Obok placówki był klasztor. Żadne z dzieci nie mówiło po polsku i to właśnie nauka ojczystego języka była priorytetem. - Pamiętam jedną z zakonnic, siostrę Hiacyntę, była bardzo surowa. Od początku mówiła ostrym tonem, że po niemiecku nie wolno nam się odzywać. Mówiła to po niemiecku, dlatego zrozumieliśmy. Nauka języka poszła gładko. 6-letni Henryk Kowalczyk przyjechał do domu dziecka w listopadzie 1946 r., już we wrześniu 1947 r. poszedł do szkoły. Chłopiec w szkole radził sobie bardzo dobrze. Jedynym problemem było zachowanie rówieśników. Gdy dochodziło do jakichś drobnych scysji, inne dzieci nazywały Henryka "Niemcem". Pan Henryk po latach przyznaje jednak, że tego typu wyzwiskami raczej się nie przejmował, skupiony był na nauce. - Trafiłem od razu do drugiej klasy. Ten rok w niemieckiej szkole przydał mi się - podkreśla pan Henryk. Razem z nim do ośrodka w Czechowicach trafiło dwóch kolejnych repatriowanych chłopców. Siostry pilnowały postępów w szkole, a za przewinienia surowo karały. - Po wywiadówce, jeśli okazało się, że ktoś miał złe oceny, ściągał spodnie w dół i dostawał razy od siostry Amaty - opowiada pan Henryk. Henryk, tuż przed pierwszą komunią, został ochrzczony, a dopiero w 1953 r. otrzymał oficjalny akt urodzenia. W czechowickim domu dziecka mieszkał aż do ukończenia szkoły średniej i traktował ośrodek jak własny dom. Pan Henryk pamięta pomarańcze rozdawane na święta, czy zakonnicę, która na przekór przełożonej uczyła chłopców tańczyć. Dzieciństwo i lata nastoletnie w Czechowicach nie różniły się od życia rówieśników. - Pamiętam, że zakochałem się tam po raz pierwszy w wieku 15 czy 16 lat - wspomina pan Henryk. Siostry były dość surowe, ale znajomość z niektórymi przetrwała lata. Później Henryk Kowalczyk ukończył studia, poznał żonę i zaczął dorosłe życie. Na długie lata zapomniał o dzieciństwie spędzonym w Niemczech i repatriacji. Powrót do przeszłości. List od Fini Pod koniec lat 80. do pana Henryka niespodziewanie odezwała się Fini, czy raczej Josephine. Kobieta chciała odnowić kontakt z mężczyzną, którego uważała za brata. Zaczęli regularnie korespondować. W tym samym czasie Henryk Kowalczyk postanowił poszukać swoich korzeni. Wiedział, co ma robić, bo z zawodu jest archiwistą. Pan Henryk składał zapytania do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Bad Arolsen. Niestety, rezultaty poszukiwań okazały się marne. Udało się ustalić jedynie dane osobowe ojca i matki oraz miejsce urodzenia pana Henryka. Okazało się, że jest dzieckiem pracującego jako piekarz polskiego jeńca wojennego i robotnicy gospodarczej, również narodowości polskiej. Czerwony Krzyż potwierdził, że pan Henryk jako kilkudniowe dziecko został ochrzczony w Dachau. Wszystkie ślady urywają się po 1941 r. Josephine postanowiła skontaktować się z panem Henrykiem dopiero po śmierci swojej matki. Być może ona mogłaby wyjaśnić losy mamy Henryka Kowalczyka. Do dzisiaj zachowało się tylko jedno zdjęcie chłopca i rodzonej matki. Malutki Henio mógł mieć najwyżej kilka miesięcy w momencie jego wykonania. Josephine przekazała mu po latach, że jego rodzona matka prawdopodobnie umarła kilka miesięcy po porodzie. Najprawdopodobniej odwiedziła chłopca przynajmniej kilkakrotnie po przekazaniu go rodzinie Mayr. Henryk Kowalczyk próbował drążyć temat w rozmowach z Fini. Ta, niestety, nie znała żadnych dalszych informacji. Podobno gospodarz, u którego pracowała mama Henryka, traktował ją dobrze, chyba zmarła gdzieś w obozie. Kontakt z Fini urwał się po kilku wymienionych listach. - Fini zaprosiła mnie do Niemiec, do siebie. Bardzo cieszyłem się na to spotkanie, kupiłem bilet. Na kilka dni przed wyjazdem dostałem list od Fini, w którym napisała, że jej syn nie życzy sobie, żeby Polak przyjeżdżał do jego domu. Zrobiło mi się bardzo przykro i zwróciłem bilet - wspomina z goryczą w głosie. Gdzie jest ten dom? Na wojnie nie każdy jest żołnierzem. Wielu cywili ginie bez śladu, rozbijane są rodziny. Podczas II wojny światowej doszło do przymusowego wywiezienia ludzi do prac, relokacji jeńców wojennych czy rabowania i germanizacji pożądanych rasowo dzieci. Bardzo rzadko zdarza się, aby wszystkie powyższe przypadki dotyczyły jednej osoby. Tak jest jednak w przypadku mieszkającego dzisiaj w Kielcach Henryka Kowalczyka. - Zastanawia mnie, jak to możliwe, że matka już w 1939 r. została wywieziona z Polski - głowi się pan Henryk. Rzeczywiście, decyzja o wywozie przymusowych robotników zapadła 25 listopada 1939 r. Rodzice pana Henryka musieli zatem wyjechać w jednym z pierwszych transportów. Mimo to, wtedy nie istniał jeszcze zorganizowany system robót przymusowych. Jest jednak pewnym, że mama pana Henryka Kowalczyka, urodzona w 1920 r. Anna Pawlak, pracowała u gospodarza o nazwisku Hormann w Rudelshofen w powiecie Dachau. Pan Henryk przyszedł na świat w szpitalu w Dachau 19 stycznia 1940 r. Wiadomo też, że w grudniu 1940 r. mama pana Henryka zachorowała i została hospitalizowana. Było to możliwe dzięki ubezpieczeniu wykupionemu przez gospodarza, u którego pracowała. Aż do maja 1941 r. była zameldowana w Dachau. Według wystawionych przez Polski Czerwony Krzyż dokumentów, kobieta została "odesłana do domu". - Tylko co to znaczy do domu? Gdzie jest ten dom? - pyta pan Henryk. Mama pana Henryka pochodziła z Podgórza. Miejscowości o takiej nazwie w Polsce jest ponad 20. Kolejną nierozwiązaną zagadką jest osoba ojca i tajemnicze paczki. Wydaje się, że niemiecka rodzina musiała posiadać informacje o pochodzeniu chłopca. Wszystkie poszlaki wskazują na to, że ojciec zmarł. Ale przecież rodzice musieli mieć dalszą rodzinę, być może gdzieś w Polsce żyją do dziś kuzyni Henryka Kowalczyka. - Najbardziej chodzi mi o córkę. Z mojej strony nie ma nikogo. Żadnego wujka, ciotki. Tak, jakbym był sam na świecie. Trochę mnie to boli i o to mam pretensje do życia. Czuję się przez to gorszy - przyznaje pan Henryk. Tomasz Majta