"Przyznaję się do błędu i gotów jestem ponieść tego konsekwencje" - napisał Rońda, jeden z głównych ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza, w liście rezygnacyjnym. Całe zamieszanie zaczęło się, gdy profesor otwarcie przyznał w Telewizji Trwam, że dokument z Rosji, na który się powoływał w telewizji publicznej, to był blef i nic na nim nie było. Akta te miały rzekomo dowodzić, że tupolew, który rozbił się w Smoleńsku podczas lądowania, nigdy nie zszedł poniżej 100 metrów. Okazało się to jednak kłamstwem, a profesor przyznał się, że nigdy takich dokumentów nie posiadał. Informując dziś o rezygnacji przez prof. Rońdę z przewodniczenia konferencji o katastrofie smoleńskiej, "Gazeta Wyborcza" pisze, że sama konferencja jest "przedsięwzięciem tajemniczym". Jej organizatorzy ukrywają np. gdzie się odbędzie. "Wiem, gdzie się odbędzie, ale nie powiem" - powiedział dziennikowi prof. Krzysztof Witakowski, przewodniczący konferencji. Wiadomo jednak, że będzie ona poświęcona "badaniom katastrofy polskiego Tu-154 w Smoleńsku metodami nauk ścisłych" i że odbędzie się w Warszawie w poniedziałek i wtorek. Ze strony internetowej można się jeszcze dowiedzieć, że przewidziano referaty ekspertów Macierewicza oraz m.in. córki Zbigniewa Wassermanna. Gdy dziennikarze "Gazety Wyborczej" próbowali się akredytować na tę konferencję, usłyszeli od prof. Witakowskiego: - "Takie pojęcie jak akredytacja u nas nie istnieje. Można sobie konferencję obejrzeć w telewizorze w domu". Dlaczego nie na żywo? "Bo nie chcemy, żeby to było wydarzenie medialne, a naukowe" - dodał. Zapytane o słowa prof. Rońdy w TV Trwam władze Akademii Górniczo Hutniczej, na której pracuje naukowiec, poinformowały, że zajmą się oceną etyczną postępowania swojego pracownika.