Faktycznie - wydaje się, że to, co najbardziej się może podobać w TEOREMACIE, to nie fabuła, a jego strona wizualna. Pani Jacqueline Sobiszewski, reżyserka światła, wykonała niesamowitą pracę. Początkowe ciepłe światło padające przez okno i nowoczesny salon na renesansowy paysage ideal zamienia się później w przekonującą jesień, w bardzo przekonującą pustynię, i w jeszcze bardziej przekonującą przestrzeń miasta - osiągniętą jedynie przez cień industrialnych instalacji i przesunięcie jednego elementu dekoracji. Reżyser bierze widza za kark i wciska mu twarz w scenę: zmusza do przyjrzenia się każdemu szczegółowi przedstawienia, do powolnego przeżucia i przetrawienia każdej sceny. Przyglądamy się więc naturalistycznym scenom łóżkowo - cóż - podłogowym, patrzymy, jak tajemniczy Gość (Bóg? Diabeł? Anioł? Demon?) nie odpuszcza żadnemu z domowników i w ten sposób działa jak narkotyk: daje chwilową satysfakcję, by następnie odebrać całą stałą - wydawałoby się - rzeczywistość. Bo po obrazach podkreślających stałość, a wręcz zastanie życia rodziny bohaterów (jedna z początkowych scen powtarza się aż trzy razy - powodując konsternację widzów), następują sceny dynamiczne, bijące po oczach żywotnością i emocjami. Zwolnione tempo jest tu sprzężone z przyspieszonym tętnem. Najsilniejszym łącznikiem ze światem Pasoliniego jest Rafał Maćkowiak ucharakteryzowany na Ninetto Davoliego, homoseksualną muzę włoskiego reżysera. A co z przesłaniem? - Za głupi na to jestem - mówili skonsternowani widzowie po wyjściu ze spektaklu. Bóg Jarzyny i Pasoliniego mógł być tu równie dobrze szatanem, bo i tak wychodziło na jedno: próba przełamania teorematu, teorii funkcjonującej jedynie w ramach idei z góry założonej, skończyła się dla bohaterów niezbyt dobrze - być może z braku boskiego czy ludzkiego pomysłu na to, co robić dalej. Sam Gość po prostu wyjechał tak jak przyjechał i znów - po krótkiej manifestacji - przestał istnieć.