Suwnicowa D'Arc
Była groźna, ponieważ zbudowała wokół siebie legendę przywódczyni i obrończyni praw robotniczych. Z dr. Sławomirem Cenckiewiczem, autorem książki "Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)", rozmawia Łukasz Kaźmierczak.
To prawda, że w latach 50. portrety przodownicy pracy Anny Walentynowicz wisiały na honorowym miejscu przed gdańską stocznią?
- Tak, mało tego - o Walentynowicz pisała z uznaniem stalinowska prasa. W "Głosie Stoczniowca" na pierwszej stronie pokazywano jej zdjęcie z informacją, że spawaczka Walentynowicz jest wzorem wszystkich proletariuszy i ludzi dobrej roboty. Znalazła się tam również wzmianka o tym, że Anna Walentynowicz dedykuje swoje 273 procent normy zjazdowi PZPR.
Początki trochę podobne do filmowego Mateusza Birkuta z "Człowieka z żelaza"?
- Ona także zaczynała od autentycznej wiary w hasła komunizmu, który wydawał jej się ustrojem wyzwalającym z biedy i dającym jakąś nadzieję na przyzwoite życie. Stąd wzięła się jej działalność w ZMP - co prawda krótka, bo zaledwie ośmiomiesięczna - a nawet wyjazd do Berlina w 1951 r. na zjazd stalinowskiej młodzieży z całego świata.
Do PZPR nie zapisała się jednak nigdy?
- Bo przez całe życie była osobą głęboko wierzącą. A w partii najbardziej raziły ją hasła walki z Kościołem. Szybko zresztą straciła złudzenia co do prawdziwej istoty ustroju komunistycznego. Z chwilą zaś, kiedy dowiedziała się o powstaniu w Trójmieście zorganizowanego ruchu antykomunistycznego, nie wahała się ani chwili, wstępując doń jako jedna z pierwszych osób.
Po drodze był jednak jeszcze Grudzień 1970 roku?
- Ta data jest oczywiście niezwykle ważna i dla świadomości Anny Walentynowicz, i w ogóle dla samoświadomości wszystkich robotników i mieszkańców Trójmiasta. Bez Grudnia żadną miarą nie da się bowiem zrozumieć Trójmiasta. Była pod "Reichstagiem" - czyli pod siedzibą wojewódzką PZPR - która spłonęła 15 grudnia 1970 r. Brała udział w manifestacjach i strajku w stoczni. W jej życiorysie skupiają się więc wszystkie najważniejsze cezury PRL-u, tak jak ona sama jest przyczynkiem do zbiorowego portretu polskich robotników.
Skąd w Annie Walentynowicz taka niezwykła mieszanka twardości, odwagi i wrażliwości na ludzką krzywdę?
- Mało kto wie, że była sierotą zmuszoną od dzieciństwa do nadludzkiej pracy. Sąsiedzi, którzy po śmierci jej rodziców przyjęli pod swoje skrzydła 10-letnią Anię, uczynili z niej od razu kogoś na kształt darmowej niewolnicy, wykorzystywanej do najcięższych zajęć gospodarskich. Nie była ani syta, ani dobrze odziana, nie mogła spożywać posiłków z "państwem", nade wszystko zaś brakowało jej choćby odrobiny rodzinnego ciepła. W swoich pamiętnikach w dramatyczny sposób opisała tamte lata, bicie za najmniejsze uchybienie, samotność i święta Bożego Narodzenia, które musiała spędzać w oborze razem ze zwierzętami.
- W 1945 r. gospodarze, u których posługiwała, przenieśli się z Wołynia pod Warszawę, a następnie pod Gdańsk. Krótko potem Anna uciekła od nich i zatrudniła się, najpierw w fabryce margaryny, a potem w 1950 r. w Stoczni Gdańskiej. Komunizm był dla niej wówczas taką naturalną możliwością wyzwolenia się z niewoli. Propagandowe hasła wydały jej się autentyczne i ona w nie na początku rzeczywiście uwierzyła.
Tak samo jak w hasła z plakatów: "Młodzież buduje okręty". Ale realia pracy spawacza w klaustrofobicznym kadłubie okrętowym wyglądały zupełnie inaczej: egipskie ciemności, trujące opary i ciągłe poparzenia...
Mało kto wie, że była sierotą zmuszoną od dzieciństwa do nadludzkiej pracy. Sąsiedzi, którzy po śmierci jej rodziców przyjęli ją pod swoje skrzydła, uczynili z niej od razu kogoś na kształt darmowej niewolnicy. Brakowało jej choćby odrobiny rodzinnego ciepła. W swoich pamiętnikach w dramatyczny sposób opisała tamte lata, bicie za najmniejsze uchybienie, samotność i święta Bożego Narodzenia, które musiała spędzać w oborze razem ze zwierzętami.
- W takich warunkach przepracowała 16 lat, po czym zdiagnozowano u niej żelażycę, na którą dość powszechnie zapadali spawacze w Stoczni Gdańskiej (na tę chorobę zmarł zresztą w 1971 r. jej mąż, Kazimierz Walentynowicz). W ślad za tym przyszła choroba nowotworowa i poważna operacja onkologiczna. Po niej złożyła wniosek o przeniesienie na suwnicę. Została operatorem urządzeń dźwigowych, którym pozostała aż do przymusowej emerytury.
Suwnicowa Anna Walentynowicz - taką właśnie poznał ją świat... Bardzo szybko "laurkę" wystawiła jej także SB: "niepokorna, nieprzekupna, bezkompromisowa"- możemy przeczytać w esbeckich teczkach z tamtego okresu...
- Ona była dla nich groźna, ponieważ zbudowała wokół siebie w stoczni legendę przywódczyni i obrończyni praw robotniczych. Tak była. I w tym sensie jej przystąpienie do Wolnych Związków Zawodowych zostało ocenione jako wysoce niebezpieczne. Bo ktoś, kto ma autorytet w zakładzie pracy, w którym pracuje prawie 17 tys. osób, może być rzeczywiście groźny dla władzy ...
To już był ten czas, kiedy nowych pracowników prowadzono pod suwnicę i pokazywano: zobacz to jest Anna Walentynowicz...
- Legenda Walentynowicz stała się tym bardziej niebezpieczna, że wówczas było już oczywiste, że ona nie robi tego dla siebie i nie szuka żadnych laurów ani poklasku - to wynikało po prostu z całej jej dotychczasowej ścieżki życiowej.
- Kiedy więc została publicystką i kolporterką prasy podziemnej na terenie stoczni, natychmiast spotkały ją represje - starano się odciąć ją od stoczniowców, przenoszono do innych filialnych zakładów pracy, nieustannie śledzono i szykanowano w ramach operacyjnego rozpracowania o kryptonimie "Suwnicowa".
- Działalność WZZ-owska doprowadziła ją w końcu do karnego usunięcia z pracy, 7 sierpnia 1980 r., zaledwie kilka miesięcy przed osiągnięciem wieku emerytalnego. A potem wszyscy wiemy, co się stało...
Strajk w stoczni w obronie Walentynowicz, a w konsekwencji powstanie "Solidarności". No i na scenie pojawił się na dobre Lech Wałęsa...
- Wbrew pozorom wcale nie uważam, że relacje Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy są najistotniejsze dla całej jej biografii. Z relacji różnych osób wynika, że Wałęsie przez dłuższy czas zależało na dobrych stosunkach z nią, zabiegał o to, w 1979 r. poprosił ją nawet, aby została matka chrzestną jego córki, Magdaleny. I tak też się stało. Nie było więc w tych wzajemnych relacjach tak źle, jak to by się później mogło wydawać.
- Walentynowicz zmieniła stosunek do Wałęsy dopiero w wyniku całej sekwencji zdarzeń między sierpniem 1980 a wiosną 1981 r. Odtąd zaczęła uważać go za osobę szkodzącą "Solidarności". Nie wiedząc jeszcze wówczas, że Wałęsa miał jakiś formalny związek z SB. To się pojawiło dopiero później...
Charakterystyczny dla tamtego czasu jest choćby spór o napis na pomniku stoczniowców poległych w Grudniu 1970...
- Walentynowicz działała w komitecie budowy pomnika Poległych Stoczniowców, aktywnie zbierała pieniądze na jego budowę. W pewnym momencie część członków komitetu, na czele z Lechem Wałęsą, zaakceptowała propozycję władz, aby był to pomnik pojednania narodowego, na którym zostaną wyryte także nazwiska milicjantów, którzy zginęli w podczas Grudnia '70.
- Kiedy Walentynowicz się o tym dowiedziała, pojechała do wojewody gdańskiego, u którego odbywało się spotkanie Stanisława Cioska z KC PZPR i sekretarza wojewódzkiego partii Tadeusza Fiszbacha z przedstawicielami komitetu budowy pomnika. Wpadła jak burza do gabinetu wojewody, wołając: Wszystko, co żeście tutaj ustalili, jest nieważne. Oni odpowiedzieli: Wałęsa tak chce. A ona na to: A co mnie to obchodzi? Nie będzie żadnego milicjanta na tym pomniku. Koniec. I rzeczywiście, nie było...
To nie pierwszy przypadek, kiedy jej osobista determinacja okazywała się decydująca.
Tak samo było w Sierpniu pod stocznią, kiedy wraz z Aliną Pieńkowską zatrzymały rozchodzących się już na polecenie Wałęsy stoczniowców...
- Ona miała niezwykły instynkt wyczuwania kłamstwa, krętactwa i prób rozmieniania wielkich spraw na drobne. Owo niesamowite wyczucie rzeczywiście bardzo często stało za skutecznością jej działań. A ceną, jaką zapłaciła za utrzymywanie solidarnościowej busoli na właściwym kierunku, była coraz większa niechęć komunistów i Wałęsy, który zauważał, że ona zaczyna wyrastać ponad niego, bo ma charyzmę i skuteczność w tym, co robi.
Od lipca 1981 r. Walentynowicz była już właściwie osobą prywatną, znajdującą się de facto poza kierowniczymi strukturami związkowymi...
- Pozbawiono ją nawet mandatu na zjazd regionalny, nie mówiąc już o słynnym zjeździe krajowym, w którym brała udział tylko jako "specjalny gość" Wałęsy. A jeszcze wcześniej zapadła formalna decyzja o jej usunięcie z prezydium MKZ "Solidarność". Ona, Matka "Solidarności", usuwana ze związku! Oto paradoksy dziejów.
Miała niezwykły instynkt wyczuwania kłamstwa, krętactwa i prób rozmieniania wielkich spraw na drobne.
Za chwilę był już jednak stan wojenny, podczas którego Walentynowicz zyskała nowy pseudonim: "Milcząca Anna". Esbecy nie mogli jej złamać...
- Ta bohaterska kobieta przeżyła w latach 80. niewyobrażalna gehennę. I nie chodzi tu tylko o głośną próbę otrucia jej przez SB. W latach 1981-1984 do walki z nią z całą premedytacją użyto bezpieki i... medycyny. Walentynowicz była dwukrotnie zamykana w zakładach psychiatrycznych, gdzie robiono na niej eksperymenty i próbowano uczynić z niej "psychiczną".
- Wcześniej była internowana w Gołdapi, skąd wyszła na wolność w lipcu 1982 r., a już tydzień później ponownie trafiła za kratki. W marcu 1983 r. wyszła z więzienia po procesie grudziądzkim, a w grudniu została aresztowana po tym, jak usiłowała wmurować tablicę poświęconą ofiarom "Wujka". W końcu trafiła do cieszącego się złą sławą więzienia w Lublińcu koło Katowic...
I tam przeżyła nawrót choroby nowotworowej...
- To był straszny czas, choroba postępowała tak szybko, że Walentynowicz nie mogła osobiście uczestniczyć w swoim procesie. Na dodatek prokurator - na osobiste polecenie ludzi Kiszczaka - nie zgodził się na zwolnienie jej z więzienia.
- W pewnym momencie władza spanikowała jednak, że Walentynowicz umrze w więzieniu i zrobi się z tego afera. I tylko dzięki temu po wielu perturbacjach trafiła w końcu do Instytutu Onkologii w Warszawie.
Zyskała pół roku urlopu od więziennej rzeczywistości...
- W tym okresie lekarzom udało się powstrzymać postęp choroby, a na dodatek właśnie wtedy nastąpił rozkwit jej bliskiej przyjaźni z ks. Jerzym Popiełuszką. On ją bardzo często odwiedzał, przynosił bukiety kwiatów, a nawet gałęzie pełne czereśni.
- Kiedy jednak Walentynowicz wyszła ze szpitala, została bez żadnych środków do życia. Ot, usunięta z pracy robotnica w wieku emerytalnym. I dopiero po wielu staraniach i bojach dostała prawo do zaniżonej emerytury.
Niewiele lepiej było jednak także po 1989 roku...
- W 1990 r. Walentynowicz wróciła do pracy w Stoczni Gdańskiej, chcąc uzyskać lepsze zaszeregowanie emerytalne. Przepracowała prawie rok, dostała wyższą emeryturę, ale dalej borykała się z problemami finansowymi i zdrowotnymi. Pozostała jednak nadal dawną bezkompromisową Anną Walentynowicz, odrzucając wszelkie propozycje kombatanckiego "ustawienia się" .
Często powtarzała zdanie ks. Popiełuszki: nie sprzedawajmy ideałów za miskę soczewicy...
- No właśnie, w tym sensie ona nigdy nie była politykiem i nie była "polityczna", ponieważ traktowała sprawy publiczne w kategoriach czarno-białych. Nie podlegała koniunkturom politycznym i nigdy nie zrezygnowała z mówienia prawdy, nawet tej najbardziej niepopularnej.
- Tuż przed katastrofą w Smoleńsku zapytałem Janusza Walentynowicza, kim dla niego jest jego matka jako postać publiczna. Odpowiedział: polską Joanną D'Arc. I coś w tym rzeczywiście jest - prosta robotnica po czterech klasach szkoły powszechnej, mająca niezwykłe wyczucie chwili i będąca w stanie podjąć się dziejowej misji. A potem tracąca wszystko... ale jednocześnie walcząca o całość, o wszystko!
***
dr Sławomir Cenckiewicz - historyk, publicysta, były pracownik Instytutu Pamięci Narodowej, współautor głośnej książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Specjalizuje się w dziejach polskiej emigracji politycznej oraz opozycji antykomunistycznej w PRL.