Uczestnicząc w organizowanym na przełomie czerwca i lipca 2003 przez Ruch na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych Marszu na Warszawę, zdałem sobie sprawę z istotnego paradoksu. Typowym źródłem radykalizmu politycznego jest społeczne poczucie niesprawiedliwości ustanowionych praw, a metodami oczekiwanej naprawy publicznego ładu są działania kontestujące konstytucyjny porządek. Tymczasem Ruch JOW, używający do kwestionowania legitymizacji polskiej klasy politycznej retoryki pararewolucyjnej, odwołuje się do formalnie uznanych źródeł polskiego prawa. WoJOWnicy kwestionują legalność istnienia Sejmu, nie tylko w imię demokratycznych ideałów, lecz również z powodu nierespektowania przez rządzących zasad wpisanych do Konstytucji. Uważam, że sytuacja ta jest skutkiem zaniechania przez medialnie uformowane polskie elity intelektualne, ułatwiania Polakom korzystania z demokracji. Milczącej akceptacji tych elit dla kolizji znaczeń, używanych wobec kluczowych w demokracji pojęć - z jednej strony przez rządzących i ich intelektualne zaplecza, z drugiej strony przez zwykłych obywateli. Przemilczania wątpliwości co do szans skuteczności na polityczne egzekwowanie odpowiedzialności rządzących wobec rządzonych, i to pomimo oczywistych instytucjonalnych ułomności naszej demokracji. Beznadziejność i uzurpacja Dobrze znane są powszechne rozczarowanie Polaków ze sposobu rządzenia III Rzeczpospolitą, brak wiary w lepsze jutro i obywatelska apatia. Większość obywateli nie uczestniczy w wolnych wyborach. Ale i ci, którzy w nich uczestniczą z poczucia obywatelskiego obowiązku, w znakomitej większości deklarują niechęć wobec wybranych władz. Powszechny brak zrozumienia dla źródeł tych rozczarowań rodzi generalną nieufność wobec polityki i obywatelską frustrację. Rodzi populizm i demagogię. Niestety, świadomość wagi zależności pomiędzy systemem wybierania politycznych przedstawicieli do organów władzy a sposobem zorganizowania instytucji politycznych jest jeszcze zbyt niska, niewystarczająca dla wymuszenia na politykach dokonania instytucjonalnych zmian. Stan ten w dużym stopniu wynika z deklaratywnego lekceważenia znaczenia mechanizmów wyborczych przez medialnie uznanych komentatorów. Źródła niekorzystnych procesów lokują oni w innych czynnikach: niskiej moralnej i intelektualnej jakości polskich polityków, słabości trzeciej czy czwartej władzy oraz w potrzebie pozostawienia czasu dla naturalnego dojrzewania zapomnianych przez lata PRL-u przejawów aktywności społeczeństwa obywatelskiego. Dla polityków sprawujących władzę różnorodność podejmowanych zastępczych debat stanowi usprawiedliwienie dla lekceważenia ustrojowych warunków obywatelskiej podmiotowości. Dodają oni, że alienacja ze spraw publicznych i rozgoryczenie demokratycznymi procedurami, są przejawami niskiego poczucia obywatelskich wartości wśród Polaków. Że potrzeba czasu, by Polacy dorośli do demokracji. I że do tego momentu partie polityczne, skupiające ludzi najmocniej zdeterminowanych do współrządzenia państwem, mają prawo do korzystania z systemowych ułatwień we wpływie na obsadzanie organów władzy przedstawicielskiej. Uzurpację tę realizują z wykorzystaniem, preferujących silne pozycje central partii politycznych, wielomandatowych ordynacji wyborczych do sejmu i do rad gmin. Samorządowe doświadczenia Szczęśliwym dla zdyskredytowania powyższych opinii, nie uprawnionych rzeczywistym stanem potencjału kultury politycznej Polaków, były ubiegłoroczne wyniki bezpośrednich wyborów na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast (1). Wbrew domyślnie kwestionowanemu politycznemu rozsądkowi Polaków, nie potwierdziły się czarne proroctwa o zwycięstwie populizmu w takich jednomandatowych wyborach. W ostrej konkurencji dobrze rozpoznawalnych w lokalnych środowiska pretendentów do zarządzania wcale nie zwyciężali demagodzy czy hosztaplerzy. Zwycięzcy nie mamili mirażami świetlanej przyszłości i nie przekupywali wyborczymi kiełbaskami. Zgodnie z elementarną logiką samorządności, pierwszymi w okręgach zostawały osoby znane ze skuteczności w pracy dla dobra lokalnej społeczności. Autorytet wybranych osób w ich środowiskach był na tyle wysoki, że zostali oni zaakceptowani z nieomal całkowitym zlekceważeniem partyjnych rekomendacji (2), a nawet wbrew nim. I dziś ich autorytet jest tak wysoki, że wielu z naszych rozmówców z satysfakcją podkreślało zaufanie do swojego gospodarza, wybranego w najbardziej przejrzystej, zrozumiałej i użytecznej dla rozliczania odpowiedzialności polityków formie - bezpośredniego głosowania na konkretną osobę. To pozytywne doświadczenie zadało kłam spekulacjom tych politycznych komentatorów, którzy wieścili zgubne skutki nadmiernego umocnienienia politycznej podmiotowości naszego "przypadkowego społeczeństwa". Zgwałcone zasady Konstytucja wymienia pięć zasad wyborów posłów do Sejmu (3). Nasza wielomandatowa ordynacja wyraźnie lekceważy co najmniej trzy z nich. Po pierwsze, nie można mówić o bezpośredniości, jeżeli głosy wyborców składane na niektórych kandydatów powodują w efekcie nie tylko wejście do parlamentu tego kandydata ale i jego partnera z listy wyborczej. A z taką sytuacją mieliśmy wielokrotnie do czynienia w wyborach parlamentarnych, w przypadku list z nazwiskami bardzo popularnych polityków (4). Nie jest to oczywiście forma tradycyjnie rozumianego pośrednictwa, w którym pośrednik jest aktywnym ogniwem systemu wyborczego. Ale i nie jest to forma bezpośredniego wyboru, gdy głos wyborcy znaczy tyle i tylko tyle, co zakreślił wobec konkretnego nazwiska na swojej karcie wyborczej. Po drugie, nie można uznać respektowania przez obecną ordynację zasady równości. Wprawdzie każdy z nas ma po jednym głosie, ale przekazując go na kandydatów z różnych list wyborczych, uzyskujemy różną tego głosu skuteczność. A zatem różna bywa jego wartość. Z uwagi na stosowanie różnych progów wyborczych dla różnych typów ugrupowań, zróżnicowanie skuteczności głosów kierowanych na różnych kandydatów osiąga proporcje jak jeden do kilkudziesięciu. A zatem obecnie stosowany zakres równości zawężony jest zaledwie do jednakowości wydawanych kart wyborczych i warunków do jego złożenia. Tymczasem Konstytucja mówi o całym akcie wyborczym. Trzecią z pozornie stosowanych zasad jest zasada proporcjonalności. W teorii jest ona do osiągnięcia jedynie w wypadku głosowania na listy partyjne w okręgu wyborczym obejmującym obszar całego kraju. Na skutek naturalnego zróżnicowania wielkości okręgów wyborczych, oraz efektu wprowadzonych progów wyborczych, nasz system wyborczy nie jest proporcjonalny w znaczeniu jakie temu słowu nadają nauczyciele matematyki w szkołach podstawowych, średnich i wyższych5. Wprawdzie wielu politologów podejmuje próby definiowania zasady proporcjonalności w sposób odmienny do źródeł elementarnej wiedzy zwykłych obywateli, ale są to próby przekonywujące jedynie bardzo wąskie grono zainteresowanych. Bez szans na trwałe upowszechnienie. Milczenie elit Przedstawiając powyższe zarzuty wobec lekceważenia przez obecną ordynację wyborczą konstytucyjnych zasad w bezpośrednich rozmowach i na otwartych spotkaniach, wielokrotnie wywoływaliśmy konsternację. Jak gdyby język używany przez nas do omawiania zasad Konstytucji był innym językiem od języka używanego przez nasze medialne elity. Z niedowierzaniem stawiano rozmaite pytania. Jak to możliwe, by w państwie, w którym tyle instytucji powołanych jest do chronienia prawa, konstytucyjne zapisy były aż tak lekceważone? Jak to możliwe, że nie dostrzegają tego ani Rzecznik Praw Obywatelskich, ani sędziowie Trybunału Konstytucyjnego? Że nie biją na alarm politolodzy, prawnicy, dziennikarze, zawodowi politycy? Czy aż tak bardzo różni się język naszych elit od języka używanego przez zwykłych Polaków? Czy też może elity te są zaledwie buforami uformowanymi dla podtrzymywania trwałości politycznego status quo? Czy ich medialny blask nie jest zaledwie refleksem ukrytych świateł? Jak długo potrafią one przemilczać powszechne wśród Polaków oczekiwania wzmocnienia osobistej odpowiedzialności naszych politycznych przedstawicieli? Kombinacje polityków Niektóre z wątpliwości znaleźć można w ostatnich reakcjach polityków na kryzys polskiego państwa. Sądzę, że politycy z ulicy Wiejskiej już znakomicie rozumieją zarówno to, że Polacy oczekują zmiany ordynacji wyborczej na większościową w okręgach jednomandatowych, jak i to, że brakuje im już poważnych argumentów za odrzuceniem tego postulatu. Gdyby zaakceptowali konieczność zmian - prostą drogą do ich przeprowadzenia byłoby rozpisanie referendum, zmiana Konstytucji i zmiana ordynacji wyborczej. Ponieważ jednak paraliżuje ich strach przed rozpadem swoich partii politycznych, uformowanych do logiki obecnego systemu wyborczego, co grozi im zachwianiem osobistych pozycji w świecie polityki, postanowili zagrać na zwłokę. Deklaratywnie uznając potrzebę reformy wyborczej liderzy PiS zaproponowali system, w którym postulat jednomandatowości spełniony będzie wobec 50% poselskich mandatów. Drugie 50% Sejmu obsadzane ma być z list partyjnych. Wydaje mi się że propozycja ta ma ciche wsparcie liderów SLD, natomiast PO szykuje się do roli teatralnego oponenta gotowego na końcu dnia poświęcić swoje ideały na ołtarzu narodowego kompromisu. Należy się spodziewać że stanowiska Samoobrony, PSL i LPR będą wypadkową doraźnych kalkulacji, zmierzających do poprawiania medialnego wizerunku. Jak rozumiem, deklaratywną logiką, pozwalającą inicjatorom tej propozycji sprawiedliwie rozsądzić o takim podziale wpływów na wybór władzy pomiędzy rządzonymi a centralami partii politycznych, jest logika 50 % zaufania w zdolność Polaków do roztropnego korzystania z demokracji. Ale z połowicznością zaufania jest tak jak z częściowością zepsucia jajka. Albo ono jest, albo go nie ma. Uważam, że logika braku zaufania dawała się jeszcze publicznie bronić przed wynikami ubiegłorocznych wyborów na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Po tych wyborach warta jest tyle co papier, na którym będzie przedstawiana. Dlatego sądzę że orędownicy reglamentacji zaufania skazują się na spektakularną porażkę. Przede wszystkim ordynacja Wobec zamierzeń sejmowych polityków do konserwowania wygodnych dla siebie mechanizmów, wobec milczenia medialnych elit wobec gwałcenia podstawowych zasad demokracji wpisanych w naszej Konstytucji, stanowisko działaczy na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych brzmi dość rewolucyjnie. Uważamy, że drogą do odzyskania przez nasze społeczeństwo demokratycznej podmiotowości powinno być uznanie przez prezydenta niezgodności obecnej ordynacji z Konstytucją, oraz podjęcie inicjatyw dla zmiany stosownych ustaw z uwzględnieniem opinii społeczeństwa wobec zasad wyborczych wyrażonej w ogólnopolskim referendum. A zatem: nasze zamierzenia sprowadzają się do przekonania prezydenta RP o konieczności podjęcia działań na rzecz zapewnienia zgodności reguł ustroju wyborczego z uznanymi przez niego źródłami naszego prawa i bezpośrednio wyrażoną wolą narodu. Tymczasem nasza rewolucja o praworządność nie przewiduje wielkich ofiar. Czy podejmie naszą inicjatywę niegdysiejszy promotor naszej Ustawy Zasadniczej, prezydent Aleksander Kwaśniewski? Trudno powiedzieć. Tak czy inaczej już za dwa lata prezydentem naszego państwa będzie ktoś inny. Andrzej Madej andrzej.madej@penetrator.com.pl Autor jest członkiem-założycielem Ruchu 11 Czerwca - Obywatelska Polska. (1) Przedstawiając pozytywne doświadczenia z bezpośrednich wyborów na funkcje zarządzających gminnymi sprawami, nie można zapominać że prawdziwy potencjał efektywności lokalnej demokracji ujawni dopiero bezpośredni wybór obywatelskiego przedstawiciela do organów wykonujących funkcje kontrolne (czyli rady gminy). Bowiem to właśnie dla dobrego wykonywania tych funkcji konieczne jest pozytywne sprzężenie pomiędzy lokalnymi elitami obywatelskimi, a identyfikowalnym lokalnie politycznym przedstawicielem okręgu wyborczego. W takich warunkach obywatelskiej kontroli politycznej odpowiedzialności radnego, samorządność realizować się będzie mogła jako upodmiotowienie obywatelskiej aktywności w strukturach lokalnej władzy demokratycznego państwa. (2)Wynika to z utartej w ciągu ostatnich lat wśród Polaków opinii, że partie polityczne nie tylko nie wprowadzają do życia politycznego pozytywnych wartości, ale odwrotnie, tworzą sieć uzależnień polityków służących grupowym interesom. I że główną użytecznością partii dla polityków jest ułatwianie im ukrywania osobistej odpowiedzialności za popełniane błędy. W efekcie spośród 2 475 wybranych wójtów, burmistrzów i prezydentów w wyborach samorządowych 2002 roku ponad 76 % nie posiadało partyjnych rekomendacji. Art. 96 ust.2 Konstytucji RP "Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym". (3) W parlamentarnych wyborach 2001 roku w okręgu warszawskim Jarosław Kaczyński otrzymał bezpośrednio tak wiele głosów (144 343) że "wciągnął za sobą" 4 posłów PiS, którzy łącznie uzyskali zaledwie 1,3 % głosów (9 902) w okręgu. Dzięki otrzymanej nadwyżce z głosów oddanych na Pana Kaczyńskiego, uzyskany łącznie wynik (bezpośrednio i pośrednio) wystarczył tej czwórce na objęcie 19 % mandatów z okręgu. W okręgu koszalińskim Andrzej Lepper (44 814 głosów) "wciągnął za sobą Jana Łącznego (498 głosów)". Dzięki pośredniemu otrzymaniu głosów oddanych na Pana Leppera, Pan Łączny wyprzedził w konkurencji o poselski mandat w okręgu 40 spośród swoich rywali z których każdy uzyskał bezpośrednio więcej głosów od niego (średnio po 1 937 głosów, czyli po 4 razy więcej od zwycięskiego Pana Łącznego). (4)Odchylenia wskaźnika liczby uzyskanych głosów do liczby uzyskanych mandatów, ważone średnią dla wszystkich komitetów wyborczych, wahały się w wyborach parlamentarnych 2001 roku od 0,92 (Mniejszość Niemiecka) czy 0,96 (SLD), do 1,08 (PSL) i 1,10 (PiS). Oznacza to np. że w warunkach faktycznej proporcjonalności PiS miałby dziś w Sejmie o 4 posłów więcej, zaś SLD o 8 posłów mniej. Gdyby proporcjonalność znaczyła dla AWS i UW to samo co dla Mniejszości Niemieckiej, to wprowadziłyby do Sejmu - AWS 31 posłów, natomiast UW 17 posłów. W rzeczywistości zaś - z uwagi na obowiązujące większość Komitetów progi - nie wprowadziły one do Sejmu ani jednego kandydata.