Na wniosek prokuratury trzyosobowy skład SN uznał obie kasacje za "oczywiście bezzasadne". Obrona złożyła je w październiku 2009 r. - jeszcze przed ułaskawieniem skazanych, na ich wniosek, przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W grudniu 2009 r. zdecydował on o zawieszeniu wykonania wobec nich kary na okres 10 lat - dzięki czemu Mirosław, Krzysztof i Tomasz W. nie trafili do więzienia. Jeśli przez 10 lat popełnią oni nowe przestępstwo, kara podlegałaby jednak wykonaniu. SN pytał, czy ułaskawienie nie doprowadziło do zmian w skargach kasacyjnych, bo przy ewentualnym zwrocie sprawy do I instancji uchylono by wyrok skazujący, a wtedy i sam akt łaski straciłby moc obowiązującą. - Nawet za cenę uchylenia aktu łaski oskarżeni są zdeterminowani i gotowi udowadniać, że nie są winni zabójstwa, lecz tylko pobicia - odpowiedziała ich adwokat, mec. Małgorzata Lubieniecka. Do linczu doszło w lipcu 2005 r. Z rąk swych sąsiadów zginął wówczas 60-letni Józef C., który w zakładach karnych spędził wiele lat. Mieszkańcy trzykrotnie dzwonili na policję z żądaniem interwencji, twierdząc, że C. biegał po ulicach z maczetą. Policja przyjechała dopiero po kilku godzinach. W tym czasie mężczyźni łomem, szpadlami i kijami pobili Józefa C., który w wyniku obrażeń zmarł. W październiku 2007 r. Sąd Okręgowy w Olsztynie skazał braci W. na 2 lata więzienia w zawieszeniu (groziło im od 8 lat więzienia do dożywocia). SO zmienił kwalifikację ich czynu z zabójstwa na pobicie z użyciem niebezpiecznego narzędzia; pozostali trzej oskarżeni także otrzymali kary w zawieszeniu. Prokuratura Okręgowa w Olsztynie chciała, by trzej główni oskarżeni zostali skazani za zabójstwo na 10 lat więzienia. Prok. Dagmara Kuspiel mówiła, że "to było polowanie z nagonką". Według niej, bracia W. dogonili C. w krzakach za wsią i "tak bili, by zabić", czemu przyglądało się wielu gapiów, w tym kobiety i dzieci. Obrona chciała skazania podsądnych tylko za pobicie z użyciem niebezpiecznego narzędzia i wymierzenia im kar w zawieszeniu. Zdaniem adwokatów, mieszkańcy Włodowa bali się recydywisty, a "wzięli sprawy w swoje ręce, bo zmusiła ich do tego postawa policji". Od wyroku odwołała się prokuratura; obrona uznała orzeczenie za słuszne. Sąd Apelacyjny w Białymstoku zwrócił sprawę SO, uznając, że dopuścił się on błędów. Po drugim procesie, w styczniu 2009 r. SO skazał braci W. za zabójstwo na 4 lata, ale nadzwyczajnie złagodził kary, bo wziął pod uwagę, że na wezwanie o pomoc nie zareagowała policja. Sąd nazwał ich zachowanie "samosądem, który jest niczym innym jak zabójstwem". Pozostałych uczestników linczu skazano na kary od roku do pół roku w zawieszeniu (m.in, za zbezczeszczenie zwłok Józefa C. - te wyroki już są ostateczne; nie było od nich kasacji). Od wyroku SO odwołali się obrońcy braci W., wnosząc o zwrot sprawy do SO. Prokuratura nie apelowała, uznając, że SO właściwie ocenił wydarzenia we Włodowie. Oddalając w czerwcu 2009 r. apelacje i wydając prawomocny wyrok skazujący, Sąd Apelacyjny w Białymstoku uznał, że tłumaczenia oskarżonych nie znajdują odzwierciedlenia w aktach sprawy i że nie można tu mówić o obronie koniecznej. SA potwierdził, że policja nie wysłała na czas radiowozu (odpowiedzialni za to dwaj funkcjonariusze zostali prawomocnie skazani na kary więzienia w zawieszeniu). Według SA fakt, iż policja nie przyjechała na wezwanie na czas, nie uprawniał jednak oskarżonych do tego, czego się dopuścili. SA podkreślił, że do tragicznego dnia nie było zatargów między Józefem C. a rodziną W. Jak mówiła sędzia "nie można też powiedzieć, że C. był taką postacią, która zagrażała mieszkańcom wsi Włodowo, który chodził i grasował z maczetą". Przypominając m.in., że toczyły się przeciw niemu postępowania karne, sędzia mówiła, iż twierdzenie, że mieszkańcy wsi nie mogli sobie z nim poradzić, a policja zupełnie nie reagowała "jest nieuprawnione". Wymierzone kary SA uznał za adekwatne do stopnia winy. W kasacji obrońcy podnieśli kilka zarzutów - główny dotyczył tego, że SA nie zweryfikował zeznań żony jednego ze skazanych - Marleny. Podczas rozprawy apelacyjnej kobieta poinformowała, że to nie jej mąż Tomasz i jego bracia zabili Józefa C., tylko jej ojciec i jego kolega (obaj ci mężczyźni zostali skazani tylko za zbezczeszczenie zwłok C.). Ponieważ Marlena W. konsekwentnie odmawiała zeznań, a zdecydowała się mówić przed sądem dopiero w obliczu grożącej jej mężowi kary więzienia, SA nie dał jej wiary i zawiadomił prokuraturę o składaniu przez nią fałszywych zeznań. Jej proces trwa w Olsztynie. Obrona argumentowała też, że biegli nie przesądzili czasu zadania C. śmiertelnych ran, który został znaleziony w innym miejscu niż go pobito. W kasacji podniesiono też, że "doszło do zaniechania udzielenia pomocy przez państwo oraz zaniechania udzielenia pomocy przez organy ścigania poszkodowanym". Prokurator Małgorzata Wilkosz-Śliwa wniosła w SN o oddalenie obu kasacji jako "oczywiście bezzasadnych". Podkreśliła, że opinia publiczna sympatyzowała z oskarżonymi wobec skandalicznych zaniedbań policji, ale ona sama ma odmienną opinię, "do czego obowiązuje ją urząd i prawo". Dodała, że bracia W. de facto nie ponieśli kary za zabójstwo. W uzasadnieniu decyzji o oddaleniu kasacji sędzia SN Rafał Malarski mówił, że SA słusznie uzasadnił, dlaczego odrzucił zeznania Marleny W. - Sądowi nie wolno drążyć nieprawdopodobnej wersji zdarzeń, bo inaczej postępowania przedłużałyby się w nieskończoność - dodał. Według SN, opinie biegłych są w gruncie rzeczy zbieżne co do tego, że "czas wykształceń się obrażeń mógł sięgać kilkudziesięciu minut". Mec. Lubieniecka nie wykluczyła po decyzji SN, że jeśli w procesie Marleny W. pojawiłyby się nowe zeznania co do całej sprawy, mogłoby to być podstawą wniosku o wznowienie procesu braci W. Powiedziała dziennikarzom, że wyrok uważają oni za niesprawiedliwy, "bo nie zabili". - Ułaskawienie nie zmieniło ich przekonania o niewinności - dodała. Podkreśliła, że to oni sami podejmą decyzję, czy skarżyć się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Oskarżeni (nie stawili się w SN) odpowiadali w procesach z wolnej stopy. Tuż po zdarzeniu byli oni aresztowani, ale po czterech miesiącach ówczesny prokurator generalny Zbigniew Ziobro polecił ich zwolnić. Podkreślał, że podejrzani byli niekarani, cieszą się dobrą opinią i są jedynymi żywicielami rodzin; byli też zdesperowani. Sprawa wywołała sprzeczne opinie i podzieliła nawet środowiska prawnicze. Pierwszy wyrok to wyraźny sygnał dla obywateli, że mogą brać sprawiedliwość we własne ręce, czyli stosować lincz - mówił prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, prof. Andrzej Rzepliński (dziś sędzia Trybunału Konstytucyjnego). Wyrok skazujący na 4 lata prof. Marian Filar uznał za "wyraźny sygnał, że nie żyjemy na Dzikim Zachodzie, gdzie najpierw się strzelało, a potem myślało". Prof. Piotr Kruszyński podkreślał zaś, że najbardziej winni są policjanci, którzy nie zareagowali na prośby mieszkańców o pomoc. - Oczywiście bardzo źle się stało, że ci ludzie wzięli sprawiedliwość w swoje ręce, ale wyrok jest zdecydowanie za surowy - mówił.