Smoleńsk jest klęską PiS-u. Na każdej płaszczyźnie. Jeżeli dziś Jarosław Kaczyński powtarza przy każdej okazji, że trzeba na PiS głosować, bo to formacja wiarygodna, i co obiecała to spełnia, to sprawa katastrofy smoleńskiej jest dowodem, że PiS jest niewiarygodny. Że oszukał miliony Polaków. Bo cóż, po czterech latach rządów, i czterech latach wszelkich możliwości, spełniono ze smoleńskich obietnic? Sprawa wraku? Wciąż w Rosji. Skarga na Rosję do międzynarodowego trybunału? Nawet jej nie napisano. Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej? Cisza od lat. A pamiętamy te ciężkie chwile, kiedy prokuratura, wbrew rodzinom ofiar, dokonywała ekshumacji... Pobierano próbki z ciał ofiar, na obecność materiałów wybuchowych. Gdzie są wyniki tych badań? Wiadomo, że od miesięcy w Polsce. I co dalej? Prokuratura nie jest łaskawa, by o tym mówić. A śledztwo w sprawie tzw. zdrady dyplomatycznej, czyli rzekomego spiskowania Tuska z Putinem? Też utknęło, też okazało się lipą. A prace podkomisji śledczej Antoniego Macierewicza? Nie ma ich. Zero efektu. Ci różni śmieszni eksperci gdzieś poznikali. W kuluarach dotarła do mnie plotka, że podobno Antoni chce znów powiedzieć, że są jakieś kolejne dowody, ale mu nie pozwalają, żeby się nie ośmieszać... Bo w te jego zapowiedzi, nie wierzą już nawet w PiS-ie... Poza tym w partii rządzącej drżą, ze za chwilę opozycja puści filmiki z miesięcznic, podczas których Jarosław Kaczyński stojąc na drabince co miesiąc zapowiadał to samo - że już za chwilę, prawda, ta straszna prawda ujrzy światło dzienne. Że już są blisko jej odkrycia... I tak opowiadał przez kilka lat... Wierzył w to co mówił? A jakie to ma znaczenie? Ważne, że inni wierzyli. Dzięki temu PiS z katastrofy smoleńskiej zbudował sobie polityczny wehikuł. Wmówiono Polakom, oszołomionym i zdezorientowanym, że to nie była katastrofa, że był spisek... Na tym kłamstwie jedni budowali polityczną pozycję, inni zarabiali pieniądze. Była gazeta, która regularnie, nie pierwszej stronie ogłaszała "nowe wyniki ustaleń". To że jedne zaprzeczały drugim, to nie miało znaczenia. Samolot miała wchłonąć sztuczna mgła, miał być hel, miał być celowo źle sprowadzony przez Rosjan, miały być wybuchy, a to bomba termobaryczna, a to kilka bomb umieszczonych w skrzydłach, samolot miał się rozpaść 30 metrów nad ziemią, ale trzech pasażerów ocalało, ale potem ich dobijano... Spis tych głupot budzi respekt - bo okazuje się, że ludzka fantazja nie ma ograniczeń. Kaczyński nakręcaniu tej histerii sprzyjał. On był głównym żałobnikiem. A główną ofiarą był jego brat. Potem jego żona, a potem inni, w zależności od partyjnych zasług. Tak rodził się mit smoleński. On odwoływał się nie do rozumu, tylko do kulturowych gotowców. Prezydenta-pielgrzyma, zdradzonego o świcie itd. A w kontrze do niego przedstawiano ekipę Tuska - uległą wobec Rosji, niekompetentną, ukrywającą prawdziwe przyczyny katastrofy. "Smoleńskie upokorzenie" - wołał na pierwszej stronie jeden z tygodników "autorów niepokornych". Upokorzenie, bo Rosjanie zrobili co chcieli, i z samolotem i ze zwłokami ofiar... A polski rząd? "Kapitulancka postawa polskiego rządu sprawia, że Rosja Putina nie musi liczyć się z naszym oporem" - dowodził kolejny autor. Ta niekończąca się żałoba budowała Jarosława Kaczyńskiego i PiS. Budowała moralną wyższość żałobników - bo oni pamiętają, wyrażają szacunek dla ofiar, bronią honoru polskich lotników, a tamci nie. Tamci przyjmują tezy z raportu rosyjskiego MAK, czyli tzw. komisji Anodiny. Więc kto tu jest patriotą? Kto służy polskiej sprawie? W ten sposób Smoleńsk uratował PiS przed rozpadem, po wyborczych klęskach. Ale został też wykorzystany przez Donalda Tuska. O scenariuszu wzajemnie nakręcanej agresji pisał już na początku roku 2011 Robert Krasowski w "Rzeczpospolitej": "I co? Musieliśmy wybierać. Między butą Tuska, który trzymając Klicha urządza arogancką demonstrację własnej siły, a butą Kaczyńskiego, który oddając kwestie śledztwa w ręce Macierewicza, postanowił śmierć swojego brata uczynić tworzywem dla politycznych bredni, którymi mamić się będzie niemądrych wyborców". Pisał też o tym w "Tygodniku Powszechnym" Michał Majewski, w drugą rocznicę katastrofy: "Sytuacja jest wygodna dla obu stron. Kaczyński, mobilizując swoich, neguje w całości "państwo Tuska". A Tuskowi to na rękę: w końcu broni dobrze funkcjonującego państwa przed oszołomami. Te obozy zawłaszczyły sobie opowieść o 10 kwietnia. Budują czarno-białe scenariusze, które nijak się mają do faktów". Tuskowi nakręcanie smoleńskich emocji wydawało się więc korzystne. Z jego punktu widzenia porządkowało scenę - na oszołomów, mówiących o zamachu, o bombie, i na tych normalnych, Europejczyków. I dzieliło ją, według wygodnych dla niego kryteriów. "Nie mam z kim przegrać!" - wołał więc, przekonany, że oto zbudował sobie polityczne perpetuum mobile. Jeżeli więc dziś mówimy o Polsce podzielonej, dyszącej żądzą zemsty, to powinniśmy mieć świadomość, jak do tego doszło. Jak nas wszystkich dwóch bezwzględnych facetów, pozbawionych wyobraźni, empatii, w tę swoją wojnę wmanewrowało. Mamy rok 2019... Jeżeli chcemy mówić jeszcze o przyzwoitości - to nakazywałaby ona zakończyć cała sprawę prostym stwierdzeniem, jak było. Tylko, że to nierealne marzenie. Nikt przecież nie wyobraża sobie, że Jarosław Kaczyński przyzna publicznie, że latami ludzi mamił. Więc jest tak, że postawił pomniki, i opowiada, że śledztwo się toczy, że trudna sprawa itd. Zamiata rzecz pod dywan. Poza tym, ma dziś już inne strachy, wokół których nakręca emocje, więc bez Smoleńska się obywa. Cóż, ciemny lud sam sobie winien, że różne bujdy kupuje.