Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie śmierci Ireny Dziedzic (właściwie Sylwia Irena Dziedzic) po blisko dwóch latach od odejścia prezenterki "Tele-Echa". Postępowanie prowadzone było w kierunku nieumyślnego spowodowania jej śmierci, ale także w związku z podejrzeniem oszustwa, bo w ostatnich tygodniach życia Irena Dziedzic wypłaciła z konta sporą sumę pieniędzy i podpisała notarialnie dokumenty upoważniające opiekującą się nią kobietę do jej rachunku bankowego, a także do reprezentowania Dziedzic w urzędach, sądach czy placówkach służby zdrowia. Prokuratura badała także wątek ewentualnego przekroczenia uprawnień przez notariusza, który te umowy przygotował. W momencie sporządzania dokumentów, Dziedzic miała być "nieświadoma znaczenia podejmowanych czynności" ze względu na pogarszający się stan zdrowia. W materiałach śledztwa, do których dotarła PAP, napisano "brak czynu zabronionego". Zanim śledczy doszli do takiego wniosku, wykonano szereg ustaleń oraz badań, w tym toksykologicznych. Nietypowe okoliczności Śmierć Ireny Dziedzic obrosła legendą ze względu na nietypowe okoliczności ujawnienia tej informacji. Prezenterka zmarła 5 listopada 2018 roku w wieku 93 lat, ale informację przekazał dopiero 12 stycznia 2019 roku ks. Andrzej Luter z kwartalnika "Więzi". 14 stycznia Dziedzic została pochowana na cmentarzu w Laskach. Dopiero wówczas opinia publiczna zainteresowała się losem niegdyś największej gwiazdy rodzimej telewizji. W toku śledztwa ustalono, że Irena Dziedzic mieszkała na Saskiej Kępie samotnie i miała kłopoty finansowe. 29 września 2012 roku zawarła notarialnie "umowę dożywocia" z obcym dla niej Bogdanem B. Zgodnie z zapisem umowy, został on właścicielem budynku wypłacając Dziedzic 235 tysięcy złotych oraz 4500 złotych każdego miesiąca, aż do jej śmierci. Według jego zeznań, Dziedzic "nie miała rodziny i nie miał jej kto pomóc", ale prezenterka nie oczekiwała od właściciela wsparcia na co dzień. B. pozostawał w kontakcie z sąsiadem Dziedzic, "na wszelki wypadek". Telefon zadzwonił 23 października 2018 roku. "Warunki były urągające" Sąsiad przekazał B. informację, że Irena Dziedzic jest w bardzo złym stanie, a w jej domu przebywa "jakaś pani doktor o imieniu Basia" i opiekunka z Ukrainy. Bogdan B. miał też uzyskać informację, że wspomniana w rozmowie "pani Basia" przyprowadzała do domu Dziedzic notariusza. Właściciel zeznał później, że zastał prezenterkę przytomną, ale kontakt z nią był utrudniony, "przeplatała rzeczy prawdziwe z urojonymi". Zmartwieni stanem Ireny Dziedzic sąsiad oraz właściciel domu próbowali umówić domową wizytę lekarską dla prezenterki. Gdy wrócili, zastali lokatorkę ciężko oddychającą, leżącą na złożonej kanapie pod kocem. "Ubrana była w koszulę nocną, spała" - powiedział świadek. W jego ocenie warunki, w których żyła Dziedzic były "urągające", prezenterka miała "przebywać w ciemności". Okazało się także, że 93-latka miała niezdjęte szwy po złamaniu i operacji nogi sprzed kilku miesięcy. Bogdan B. zawiadomił prokuraturę. 25 października Irena Dziedzic została zabrana przez pogotowie ratunkowe do Szpitala Grochowskiego. Jak wynika z załączonej do akt śledztwa dokumentacji medycznej, powodem hospitalizacji była przewlekła niewydolność krążenia z bradykardią, czyli zbyt wolno bijącym sercem. Początkowo stan zdrowia Dziedzic miał się poprawiać, ale 4 listopada sytuacja uległa zmianie. Według zeznań jednego ze świadków pokrzywdzona nie chciała wracać do domu, traciła kontakt z rzeczywistością. Zgon stwierdzono 5 listopada o godzinie 13. Kim jest "pani Basia"? Prokuratura przesłuchała "panią Basię" w związku w kontrowersjami pojawiającymi się wokół jej osoby. Okazało się, że kobieta, która w ostatnich miesiącach życia towarzyszyła Dziedzic i dbała o jej zdrowie, jest lekarzem i poznała gwiazdę "Tele-Echa" w przychodni przy ul. Emilii Plater. Kobiety zaprzyjaźniły się gdy "pani Basia" wysłuchała problemów Dziedzic związanych z postępowaniem lustracyjnym w IPN. Świadek zeznała, że dla niej Irena Dziedzic była "idolką" i "sławną dziennikarką". Opiekowała się 93-latką, gdy wiosną 2018 roku złamała nogę i leżała w szpitalu na Wołoskiej. "Pani Basia" - jak zeznała - przygotowała dom Ireny Dziedzic na jej powrót ze szpitala. Z jej zeznań wynika, że w domu na Saskiej Kępie nie było pościeli ani łóżka. "Mieszkanie było brudne, zarobaczone, panował fetor, nie było ani jednej rzeczy nadającej się do ubrania. Naczynia były brudne, kuchenka gazowa uległa rozszczelnieniu i ulatniał się gaz" - zeznała. Lekarka poinformowała, że do domu zgłaszali się różni wierzyciele, którzy domagali się zapłaty za wykonane usługi, przychodziły też bardzo wysokie rachunki. Okazało się, że emerytura Dziedzic jest zajęta przez komornika. Dlatego "pani Basia" poprosiła o upoważnienie jej do rachunków bankowych, na które Bogdan B. przelewał pieniądze sławnej lokatorce. Dokładała z własnej kieszeni? Według świadka Irena Dziedzic rozumiała, jakie dokumenty podpisała notarialnie. "Odpowiadała, że rozumie. Samą siebie tylko pilnowała, żeby podpisać się imieniem Sylwia" - zeznała świadek. Potwierdziła to także notariusz Anna Z., która oceniła Dziedzic jako "bardzo sprawną intelektualnie". Barbara W. zatrudniła dwie opiekunki z Ukrainy, które zajmowały się Ireną Dziedzic, dbały o porządek w domu, podawały lekarstwa. Pokrzywdzona miała przy łóżku zamontowany dzwonek, by mogła w każdej chwili wezwać pomoc. Według "pani Basi", 93-latka do końca swoich dni zachowywała się logicznie, nie pozwalała niczego ze sobą robić bez wyraźnej zgody, dopisywał jej apetyt. Jak zeznała jedna z opiekunek, codziennie dopominała się parówek na śniadanie, chociaż poza nimi nie jadła w ogóle mięsa. "Trzymała pozę gwiazdy, którą cały czas się czuła. Chwaliła się, że nie robiła żadnych operacji plastycznych. Sprawiała jednak wrażenie, że ma żal do całego świata, że została wyrzucona z telewizji. Oglądała telewizję i komentowała" - zeznała "pani Basia". Według jej relacji Dziedzic "nie była spokojną osobą. Żyła w przeświadczeniu, że ma dużo pieniędzy i stać ją na wszystko. Zażyczyła sobie np. zestawu do manicure. Dostawała furii, gdy mówiłam, że na coś brakuje pieniędzy". Barbara W. uważała, że należycie opiekowała się pokrzywdzoną, "żadnych jej środków nie przeznaczyła na swoje potrzeby", często "dokładała z własnej kieszeni" i czuła się "wypędzona" przez Bogdana B. w dniu 25 października. Badania toksykologiczne potwierdziły u Dziedzic obecność leków, odpowiadającą "terapeutycznym stężeniom", a z opinii sekcji zwłok pokrzywdzonej wynika, że zmarła w wyniku przewlekłych wielonarządowych zmian chorobowych, czyli z przyczyn naturalnych. Uzasadnienie prokuratora Śledztwo zostało umorzone 28 sierpnia, po tym jak w udało się przesłuchać przebywające na Ukrainie opiekunki Ireny Dziedzic. O zakończeniu postępowania w piątek poinformował portal fakt24.pl Prokurator zaznaczył, że "w ostatnim okresie swojego życia osoby życzliwe pokrzywdzonej zapewniły jej odpowiednią i adekwatną do jej stanu zdrowia opiekę oraz zabezpieczyły i zaspakajały potrzeby bytowe, osobiste i materialne". Na postanowienie o umorzeniu postępowania przysługuje zażalenie. Nikt takiego zażalenia nie złożył. Irena Dziedzic urodziła się 20 czerwca 1925 r. w Kołomyi (dziś Ukraina). Przed II wojną światową była uczennicą żeńskiej szkoły podstawowej, wychowanką w internacie s. felicjanek we Lwowie. Maturę zdała eksternistycznie w Krakowie. Pracę zawodową rozpoczęła w 1946 r. w "Echu Krakowa" , później zatrudniła się na krótko we wrocławskim "Słowie Polskim". Od 1948 r. pracowała w Warszawie, początkowo jako depeszowiec w "Głosie Ludu", a następnie w "Expressie Wieczornym". Od 1952 r. pracowała w Polskim Radiu. W 1956 r. pojawiła się w TVP, gdzie przez 25 lat (do kwietnia 1981 r.) tworzyła i prowadziła program publicystyczno-rozrywkowy Tele-Echo. W latach 1965-1968 była także jedną z trojga prowadzących Dziennik TV. W latach 1977-1981 była ponadto twórcą i kierownikiem redakcji kulturalnej w Dzienniku TV. Po trwającej 2,5 roku od października 1983 r. do września 1991 r. przerwie prowadziła program "Wywiady Ireny Dziedzic". Wystąpiła w kilku filmach. Była autorką książki "Teraz Ja. 99 pytań do mistrzyni telewizyjnego wywiadu". Przez cztery lata (2002-2006) co tydzień można było słuchać jej publicystycznych felietonów pt. "Punkt widzenia" w Programie I Polskiego Radia. Po felietonie, w którym mówiła o lustracji, ze współpracy zrezygnowano. W 2006 r., gdy media wymieniły jej nazwisko wśród dziennikarzy, którzy w czasach PRL mieli być tajnymi współpracownikami SB, wystąpiła o autolustrację. W 2013 r. Sąd Apelacyjny prawomocnie uznał, że nie była kłamcą lustracyjnym. W 2014 roku Sąd Najwyższy potwierdził wyrok SA, oddalając kasację prokuratora generalnego. Według IPN w latach 1958-66 Dziedzic była agentką kontrwywiadu MSW jako TW "Marlena". Ona sama wiele razy mówiła o nachodzeniu jej przez SB, utrudnianiu jej pracy zawodowej i fabrykowaniu akt. Uznała się za wieloletnią ofiarę tajnych służb, bo sprawa jej rzekomej współpracy miała być zemstą wysokiego oficera służb za to, że w latach 50. nie chciała z nim zatańczyć, a potem poskarżyła się do KC PZPR, że za odmowę przetrzymano ją przez całą noc na komendzie.