Holocaust miał miejsce wszędzie tam, gdzie biały człowiek wyruszył z misją kolonizacyjną. Pogarda wobec "dzikich" była taka sama, jak pogarda "nadludzi" wobec "podludzi" w czasach II wojny. Jeśli tego wyraźnie nie widzimy - mówi Lindquist, a za nim Kaczmarek - to tylko dlatego, że w epoce kolonialnej mordowano czarnych. A w czasie II wojny - białych. Lindquist oparł swoją książkę na Josephie Conradzie-Korzeniowskim i jego "Jądrze ciemności". To samo zrobił Kaczmarek. Marlow Kaczmarka nie pojechał jednak do Konga szukać Kurtza - tylko wybrał się tam na wakacje. I, jak to w życiu, trzeba się użerać z upierdliwym celnikiem, komarami, "lokalsami" wyłudzającymi kasę za usługi i tak dalej. Co, prawda, rodzi frustrację typu "problem pierwszego świata". Żeby poczuć się nieco bardziej "ludzkim" i uwznioślić jako jednostka czuła na człowiecze dramaty, Marlow z zainteresowaniem wypytuje lokalnych o "masakry" i "rzezie", których doświadczyli. Przypomina to słynne zdjęcie z Beirutu, które kilka lat temu zwyciężyło World Press Photo, przedstawiające złotą młodzież jeżdżącą po zrujnowanej dzielnicy i oglądającą cierpienie przez ray bany i z perspektywy limuzyny. Tak więc Marlow Kurtza nie szuka, ale go znajduje - już martwego. I w zasadzie nie bardzo wiadomo skąd się ten Kurtz w ogóle w sztuce bierze. Spektakl - zresztą - zbyt szybko przechodzi do końcowych wniosków. Rozwija się bardzo ciekawie i kończy się bardzo niespodziewanie, jakby scenarzysta nagle się zorientował, że do końca mało czasu i wypadłoby przejść do ofensywy. I kończy się - cóż - manifestem mocnym, ale podanym dość łopatologicznie.