Związek czekolady z wojskową aprowizacją umocnili w latach międzywojennych producenci słodyczy, przedstawiając w celach komercyjnych swoje wyroby jako idealne dla armii - a więc sycące i dające dużo energii. Do wybuchu I wojny światowej czekolada była produktem elitarnym, zarezerwowanym raczej dla ludzi o wysokim statusie majątkowym. Robotnicy lub chłopi nie mieli z nią częstego kontaktu, bardziej ubodzy mieszczanie mogli sobie pozwolić na jej spróbowanie "od święta". Wynalezienie w XIX wieku tabliczki czekolady (wcześniej była ona popularna głównie w postaci pitnej), i wprowadzenie masowej produkcji czekoladowych tabliczek pozwoliły na wzbogacenie tym niezwykłym produktem racji polowych podczas I wojny światowej, i choć czekoladowe porcje nie stanowiły wówczas jeszcze integralnego składnika codziennego wojskowego jedzenia, były już w nim obecne. Nie tylko w czasie Świąt Wielkanocnych czy Bożego Narodzenia, dzięki prezentom z ojczyzny, żołnierze w okopach mogli delektować się czekoladowym smakiem. Starano się jak najczęściej, w celu podniesienia ducha bojowego, wydawać czekoladę wraz z tytoniem czy papierosami jako uzupełnienie frontowego jadłospisu. Rozwinięcie produkcji czekolady z myślą o walczących żołnierzach w latach 1914-1918, przełożyło się na spopularyzowanie tego produktu i masowy podbój rynku cywilnego. Reklama czekolady W przedwojennych reklamach czekolady podkreślano jaką siłę i jednocześnie komfort może ona dawać żołnierzom, propagując w ten sposób jej energetyczne działanie. Autorzy reklam nie mijali się dalece z prawdą, gdyż podczas I wojny światowej okazało się, że czekolada jest wyrobem wręcz idealnym na warunki wojenne - tabliczki czekolady i konserwy były jedynymi produktami spożywczymi, które były gotowe do natychmiastowej konsumpcji bez czasochłonnego przygotowania, a jednocześnie ich termin przydatności był bardzo długi. W dodatku czekolada jako produkt wysokokaloryczny była dla żołnierza wymarzoną wręcz propozycją - dawała energię, usuwała zmęczenie, niwelowała poczucie głodu, a dzięki niewielkim rozmiarom mieściła się nawet w kieszeni. Z wiadomych powodów podnosiła też morale. Skutki spożywania czekolady, jak wydzielanie endorfin, produkowanych w mózgu i rdzeniu kręgowym, poprawiających nastrój i łagodzących ból, a także uczucie sytości i możliwość dokonywania większego wysiłku fizycznego spowodowało, że produkt ten znalazł się w sferze zainteresowania sportowców i turystów, ale zwłaszcza armii różnych krajów, powoli szykujących się już do kolejnej wojny. Hershey Idealnym przykładem tej sytuacji jest jedna z najbardziej legendarnych i kultowych czekolad II wojny światowej, amerykańska czekolada Hersheya. Działająca w Pensylwanii firma Hershey otrzymała w 1937 roku ofertę od służb kwatermistrzowskich US Army. Dotyczyła ona opracowania specjalnej czekolady dla wojska, która miałyby wchodzić w skład amerykańskich racji żywnościowych. Produkt ten miał spełniać kilka postawionych przez armię wymogów. Miał być pożywny, ale też cechować się nie najlepszymi walorami smakowymi. Ten nieco dziwny jak na czekoladę wymóg postawiono, kierując się przekonaniem, iż skoro czekolada z wytwórni Hersheya ma pełnić rolę żelaznej rezerwy na czarną godzinę, nie może być skonsumowana wcześniej. Aby zniechęcić żołnierzy do jedzenia czekolady dla przyjemności, postanowiono obniżyć jej walory smakowe, co udało się ponoć wyśmienicie. Zdaniem zachwyconych ekspertów od wojskowej aprowizacji, nowa wojskowa czekolada smakowała niczym ugotowane ziemniaki, natomiast żołnierze, do których czekolada trafiła na frontach trwającej już wojny nazywali czekoladę "tajną bronią Hitlera" lub "zemstą Hitlera". We wspomnieniach weterani przyznawali, że smakowała jak mydło. Dzięki recepturze nie rozpuszczała się w czasie upałów, lub noszona w kieszeni blisko ciała. Odbiorcy na froncie zgodnie doceniali jej walory odżywcze. Dzięki dawce energii, jaką przynosiła, nazywano ją także "czekoladą na niespanie", doczekała się też wielu innych nieformalnych określeń, m.in. batonik Logana (od pułkownika Paula Logana ze służb kwatermistrzowskich - pomysłodawcy wojskowej czekolady). Jej skład stanowiło masło czekoladowe, kakao, niewielka ilość cukru, śmietana w proszku, barwniki, wanilia oraz dużo witaminy B1. Tabliczka ważyła 4 uncje (ok. 113 gramów). Pod koniec lat 30. wojsko zamówiło 90 tysięcy tabliczek i skierowało do garnizonów w celach testowych. W pierwszej kolejności czekolada trafiła do baz w Panamie, na Filipinach oraz oddziałów stacjonujących w Teksasie na granicy z Meksykiem. Po przystąpieniu USA do wojny armia zażądała, by zarówno każda tabliczka, jak i zbiorcze opakowania były na tyle szczelne, by ochronić zawartość przed działaniem gazów bojowych w przypadku ataku chemicznego. W wojskowej nomenklaturze czekoladę określano jako racja D. Podczas wojny Hershey Company każdego tygodnia produkowała dla US Army ponad 24 miliony tabliczek swojego militarnego wynalazku, dzięki czemu firma otrzymała m.in. wojskową nagrodę Army-Navy "E" Award w wyrazie uznania za wkład w amerykańską aprowizację. Należało się - w latach wojny firma dostarczyła armii prawie 4 miliardy tabliczek, choć początkowo moce przerobowe pozwalały w 1939 roku na wypuszczanie 100 tysięcy tabliczek dziennie, co i tak było sporą ilością. W 1943 roku pojawiła się tropikalna wersja czekolady Hersheya, wchodząca w skład racji K. Tabliczki tropikalne opracowano z myślą o oddziałach walczących na Pacyfiku, były one bardziej odporne na rozpuszczanie się w upale od standardowych. Czekolady tropikalne były nieco mniejsze - wytwarzano tabliczki o masie jednej lub dwóch uncji (odpowiednio 28 i 56 gramów). Czekolada ta doczekała się z kolei określenia "czekolady na dyzenterię", gdyż była jedynym produktem, jaki przyjmować mogli chorzy na ostre stadia tej choroby, zabójczej zwłaszcza w tropikach. Przy opracowaniu tropikalnej wersji podjęto też wysiłki nad polepszeniem smaku, jednak opinie żołnierzy nadal były negatywne, czekoladę wciąż uznawano za niedobrą. Instrukcje na wszystkich wersjach czekolady Hersheya nakazywały jeść ją powoli, zresztą ze względu na znaczną grubość i twardość, różniącą produkt Hersheya od cywilnych odpowiedników, trudno było ją zjeść szybko. Żołnierze o słabym stanie uzębienia mieli z tym spore kłopoty, zresztą nawet ci o zdrowych zębach wspominają, iż łatwiej było zeskrobywać z tabliczki cienkie plasterki czekolady niż "zrobić gryza". Można też było pokruszyć czekoladę i rozpuścić w gorącej wodzie. Czekolada Hersheya trafiała też do innych alianckich armii, m.in. do Brytyjczyków i Polaków. Pewne jej ilości zrzucano wraz z innym zaopatrzeniem dla powstańców warszawskich, o czym świadczy unikatowa ze względu na swoją historię, nierozpakowana tabliczka znajdująca się w Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie. Tabliczki czekolady Hersheya ceniła ludność wyzwalanych przez Amerykanów krajów, rzecz jasna zwłaszcza ta najmłodsza. Produkt ten był po wojnie obiektem pożądania wygłodniałych Niemców, Włochów i Japończyków, a w ramach dostaw UNRRA trafił na tereny wyzwolonej Polski. Batoniki Hersheya na tyle mocno związały się ze specyfiką amerykańskiej armii, że pojawiają się w przejmującym dramacie wojennym "Imperium słońca", opowiadającym o losach brytyjskiego nastolatka przetrzymywanego w japońskim obozie. Dziecko pytane przez amerykańskiego współwięźnia, czy chciałoby czekoladę Hersheya, naiwnie odpowiada "tak", po czym otrzymuje cyniczną odpowiedź "ja też", lecz pod koniec filmu scena ta powtarza się, z tą różnicą, iż wśród baraków porzuconego przez uciekających Japończyków obozu spadają amerykańskie zasobniki z zaopatrzeniem dla głodujących więźniów. Wśród nich są paczki pełne legendarnej czekolady... Należy jednak dodać, iż do rąk amerykańskich żołnierzy trafiały też inne produkty z bogatej, komercyjnej oferty firmy Hershey, a także czekolady pochodzące od innych producentów, których walory smakowe nie zostały celowo "zepsute" przez wojsko. Milky Way Znajdowały się wśród nich znane także współcześnie batoniki Milky Way. Podczas wojny w ilustrowanej prasie miała miejsce kampania reklamowa tych słodyczy, wykorzystująca militarną tematykę. Bohaterami kolorowych reklam byli amerykańscy żołnierze, chwalący smak czekoladek. Na jednej z ilustracji żołnierz mówił do kolegów w mundurach: "Zobaczcie, co mama mi przysłała - uwielbiam Milky Way". Na innym obrazku uśmiechnięty żołnierz, trzymający batonik zapewniał, że Milky Way dodaje sił. Także firma Nestle reklamowała swoje czekolady w podobny sposób. Slogany takie jak "Walczymy na czekoladowej diecie" czy "Czekolada to frontowy przysmak" zachwalały różne odmiany czekolad Nestle, ukazując te produkty w rękach amerykańskich żołnierzy na pierwszej linii. Do szeregów US Army trafiały też czekolady Global Chocolate z fabryki Rockwood’s&Co z Nowego Jorku czy produkty firmy Peter Paul Candy Manufacturing Company, wytwarzającej czekoladowe cukierki. Podczas wojny 80% produkcji tej firmy wykupywała amerykańska armia. Wedel Poruszając temat czekolady na wojnie, warto wspomnieć o rodzimym przemyśle cukierniczym. Także w przedwojennej Polsce podkreślano militarny aspekt walorów czekolady. Żołnierze i oficerowie Wojska Polskiego kupowali prywatnie czekoladę, dostawali ją też jako prezenty okolicznościowe w paczkach m.in. z okazji świąt. Zwraca też uwagę bogata oferta polskich producentów. Wśród wielu innych największą sławę zdobył E. Wedel. Fabryka czekolady, założona przez Karola Ernesta Wedla w 1851 roku przy ul. Miodowej w Warszawie, była prowadzona przez jego syna Emila, a w dwudziestoleciu międzywojennym wnuka Jana. To właśnie Jan Wedel przeniósł w 1931 roku produkcję do nowoczesnej fabryki na Pradze, zaś znak firmowy "E. Wedel" stanowił dzieło jego ojca Emila, który wpadł na pomysł, by każdy produkt opatrzony był autografem właściciela. Podpis ten z biegiem czasu stał się znakiem rozpoznawczym wytwórni. Przed wojną wyroby Wedla zdobyły uznanie nie tylko ze względu na walory smakowe, ale też za sprawą nowoczesnych opakowań o bogatej i atrakcyjnej szacie graficznej. Wedel stawiał na nowoczesne rozwiązania marketingowe, firma kupiła samolot RWD-13, który reklamował produkty, zaś wyroby rozwoziły ciężarówki Fiat i Renault, także opatrzone logo firmy. Dostrzegano wielki potencjał w reklamie prasowej i nie tylko. Istnieje przekaz, iż symbol firmy E. Wedel był tak popularny w krajobrazie polskich miast, że król Afganistanu, podczas wizyty dyplomatycznej był przekonany, iż słowo to oznacza pozdrowienie w języku polskim. Monarcha, który odwiedzając Polskę, podróżował po kraju pociągiem, widząc na każdej stacji reklamowe szyldy z napisem E. Wedel, wysiadł ze swojej salonki i do witającej go na peronie delegacji zawołał na przywitanie: "ewedel!". Dziś tekturowe pudełka i blaszane puszki po wedlowskich (i nie tylko) słodyczach to relikty życia codziennego w II Rzeczpospolitej, ale także ciekawe przedmioty osobiste z wyposażenia polskich żołnierzy Września 1939, stanowiące nasze odpowiedniki amerykańskiej czekolady Hersheya czy niemieckiej Scho-Ka-Koli. Plany Wedla były imponujące i wręcz dorównywały przedwojennym kolonialnym ambicjom polskiego państwa. Przemysłowiec zamierzał kupić plantacje kakaowców w różnych krajach i stworzyć w górach farmy mleczne na wzór szwajcarski. Marzenia te zniweczył wybuch wojny. W 1939 roku patriotycznie nastawiony Jan Wedel, którego rodzina pochodziła z Niemiec, ufundował trzy zestawy ciężkich karabinów maszynowych, przekazanych 36 pułkowi Legii Akademickiej w Warszawie. Kampania wrześniowa związała los firmy i Wojska Polskiego - podczas oblężenia Warszawy, Wedel otworzył magazyny dla wojska i ludności cywilnej, choć ten szlachetny i patriotyczny gest od strony czysto finansowej dla firmy oznaczał olbrzymie straty. Po wkroczeniu Niemców do Warszawy sklep firmowy Wedla funkcjonował nadal, kupować mogli w nim jedynie Niemcy - ten smutny fakt to dla kolekcjonerów istotna wskazówka, że okupacyjne opakowania produktów Wedla to z kolei ciekawe uzupełnienie niemieckich racji polowych czy przedmiotów kupowanych prywatnie; zwłaszcza że po ataku na ZSRR Warszawa była punktem przerzutowym wojsk na front wschodni i z powrotem, a także wielkim niemieckim garnizonem przez cały okres okupacji. Z kolei sam Wedel jako społecznik angażował się w pomoc dla cywilnej ludności miasta, finansując ciepłe posiłki dla ubogich w stołówce fabryki na Pradze. Zainspirowany przez Jarosława Iwaszkiewicza podjął inicjatywę przygotowywania paczek żywnościowych dla przedstawicieli inteligencji, którzy w realiach okupacji znaleźli się w ciężkim położeniu materialnym. Dr Felicjan Pintowski - dyrektor handlowy firmy - wspominał, że dyrekcja Wedla specjalnie nagromadziła w 1939 roku duże zapasy ziarna kakaowego, aby móc na wypadek wojny produkować czekoladę dla armii polskiej i ludności. Zapasy te zasiliły później magazyny wszystkich dopuszczonych do produkcji czekolady firm w Generalnym Gubernatorstwie: Wedla, Fuchsa, Piaseckiego, Sucharda i Pischingera. W 1943 roku jednak zapasy się skończyły. Co ciekawe, wielka popularność wyrobów Wedla za granicą sprawiła, że po klęsce wrześniowej, żołnierze Polskich Sił Zbrojnych kontynuując walkę daleko od ojczyzny, mogli czasem zetknąć się czekoladą z Warszawy w najbardziej egzotycznych zakątkach świata. Polski chirurg wojskowy, dr Eugeniusz Mierczyński, tak opisuje organizację polskiego szpitala w Egipcie na początku 1941 roku. Lekarz relacjonuje odwiedziny, złożone w polskiej placówce przez żonę króla Egiptu, Faruka: "Tym razem szpital odwiedziła królowa. Jej także zostały przedstawione siostry. Królowa mile je powitała i wręczyła Polkom olbrzymie pudło warszawskich czekoladek Wedla. Zdziwione zapytały, skąd tu - w rok po wybuchu wojny, kiedy z Polską nie ma żadnego kontaktu - te polskie czekoladki? Królowa na to, że na dworze królewskim nie jadano innych czekoladek, tylko wedlowskie. Na krótko przed wybuchem wojny samolot przywiózł z Warszawy duży ich zapas. Zachowały się dotychczas w dobrym stanie w chłodni". Innym popularnym producentem czekolady w Polsce była firma Suchard. Produkowała znaną dobrze także dziś czekoladę Milka, w reklamach adresując swoje wyroby do żołnierzy. Do podchorążego Karola Skrzypka pochodzącego z Zaolzia, walczącego w kampanii wrześniowej w 4 Pułku Strzelców Podhalańskich widocznie reklama ta trafiła, bo tak weteran wspomina dzień 5 września 1939 roku, spędzony w Nowym Sączu: "Za zgodą dowódcy kompanii udałem się do pobliskiej restauracji na nowosądeckim rynku i zjadłem, jak się okazało później, ostatni obfity obiad w tej kampanii. Naruszywszy stuzłotowy banknot wręczony mi przez ojca jeszcze przy pożegnaniu, kupiłem kilka tabliczek czekolady »Suchard« i »Milka«. Ta druga nazwa wzbudzała zawsze pewną wesołość, bo na Śląsku Cieszyńskim, tak nazywano Emilie". Autor w swoich wspomnieniach z 1986 roku myli nazwę pierwszej czekolady z nazwą wytwórni Suchard, która wówczas produkowała trzy rodzaje czekolad, jednak relacja ta jest dowodem, że komercyjne wyroby czekoladowe towarzyszyły polskim żołnierzom w boju i stanowiły uzupełnienie przydziałowej żywności w krótkiej, lecz krwawej batalii 1939 roku. Krakowska Fabryka Cukrów i Czekolady Do rąk polskich żołnierzy przed wojną trafiały też czekolady marki Piasecki. Firma założona w 1910 roku przez Adama Piaseckiego w Krakowie, początkowo pod nazwą Krakowska Fabryka Cukrów i Czekolady, dostarczała wyroby czekoladowe już podczas I wojny światowej dla armii austro-węgierskiej. Jeden z markowych wyrobów tego producenta, wypuszczony na rynek w 1913 roku czekoladowy batonik Danusia, dostępny jest w handlu do dzisiaj. Wiąże się z nim romantyczna opowieść, bowiem w tym właśnie czasie Piasecki zakochał się na zabój w jednej z pracownic swojej fabryki. Podobizna wybranki szefa została uwieczniona na opakowaniu czekoladki, którą na cześć dziewczyny nazwano jej imieniem. Piasecki jako gorący patriota wspomagał finansowo organizację plebiscytu na Śląsku, angażował się w akcje społeczne. Losy wojny splotły się z tym producentem czekolady w najtragiczniejszy z możliwych sposobów; ze względu na patriotyczny życiorys, został aresztowany przez gestapo i zginął w obozie koncentracyjnym Bergen-Belsen, na kilka tygodni przed końcem wojny. Jego dziedzictwo komunistyczne władze połączyły z Fabryką Wyrobów Czekoladowych Pischinger i Fabryką Czekolady Suchard pod wspólną nazwą Zakłady Przemysłu Cukierniczego Wawel. Co ciekawe, przed wojną to właśnie Piasecki, a nie Wedel, cieszył się nieformalnym tytułem polskiego "króla czekolady". Autor: Tomasz Bienek Entuzjasta historii obu wojen światowych, kolekcjoner żołnierskiego ekwipunku z lat 1914-1945, miłośnik fantastyki i fan rockowej muzyki, polskich gór i polskiego morza. Z wykształcenia humanista, z doświadczenia zawodowego - reporter w prasie codziennej. Autor rubryki "Wojna od kuchni" w miesięczniku "Odkrywca". Wyznawca maksymy stworzonej i wyśpiewanej przez Marka Grechutę: "ważne są dni, których jeszcze nie znamy". Literatura Olgierd Budrewicz, "Opowieść pachnąca czekoladą", Wydawca Agencja Reklamowa Pajdas, Kraków 2004. Marcin Dobrowolski, "Słodko-gorzka historia Wedla", "Puls Biznesu" 23 czerwiec 2015. Karol Skrzypek, "Podkarpackim szlakiem września", Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1986. Eugeniusz Mierczyński "Wojenne wspomnienia chirurga", Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1983. Henry-Paul Enjames, GI Collector’s Guide: Army Service Forces Catalog, U.S. Army European Theater of Operations, Volume I , Histoire & Collections 2009. Henry-Paul Enjames, GI Collector’s Guide: Army Service Forces Catalog, U.S. Army European Theater of Operations, Volume II, Histoire & Collections 2008.