Marzec 1964 roku. Komenda Wojewódzka MO we Wrocławiu otrzymała sygnał od byłego funkcjonariusza milicji o ukrytym w okolicach Jeleniej Góry poniemieckim depozycie, zawierającym, oprócz kosztowności, materiały rozszczepialne. Odkrycia miał dokonać niejaki Tadeusz Fotek, który kilka tygodni wcześniej prosił informatora o załatwienie wykrywacza metalu, w celu skuteczniejszego kontynuowania rozpoczętych poszukiwań. "Odkrył bowiem poniemieckie zakopalisko, w którym mają się znajdować pręty uranowe i najprawdopodobniej złoto. Zakopalisko to mieści się na terenie zabudowań gospodarczych, należących do dwóch rolników, którzy z tego tytułu są zorientowani, co w tym zakopalisku się znajduje. Miejsce zakopaliska jest mocno zaminowane i dlatego poszukiwania są bardzo utrudnione. Mimo tego Fotek osobiście odkopał około 15 prętów uranowych /tak twierdził/" - pisał w notatce z rozmowy St. Insp. Kierownictwa SB KWMO we Wrocławiu ppłk Górecki. Ciąg dalszy tego raportu wprowadza, dodatkowo, bardzo niepokojący element z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa: "Z jednego pręta wziął nawet próbkę, z którą był w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie, celem zaoferowania kupna tego uranu. Amerykanie spławili go z niczym, wzięli tylko adres i oświadczyli, że go odszukają jak im będzie potrzebny". Choć wiarygodność całej historii budziła już na samym wstępie spore wątpliwości, natychmiast przystąpiono do czynności sprawdzających. Szybko ustalono bliższe dane "łowcy skarbów", a także w oparciu o ewidencję Wydziału II Departamentu II MSW sprawdzono, czy ktoś o wskazanych personaliach kontaktował się z placówką dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych w Polsce. "W dniu 14 marca uzyskano definitywną odpowiedź, że z takim nazwiskiem się nie spotkano". Pomimo wszystko, centrala w Warszawie zażądała przysłania zdjęcia Tadeusza Fotka, gdyż istniało prawdopodobieństwo, że został on sfotografowany podczas wizyty w ambasadzie. Sprawa została przekazana do dalszego prowadzenia jeleniogórskiej SB, która kilkakrotnie wzywała poszukiwanego na spotkanie, jednak bezskutecznie. Wysyłane zawiadomienia pozostawały bez odzewu przez kilka kolejnych miesięcy. WSW na tropie uranowej afery Czerwiec 1964 roku. Jelenia Góra, dancing w restauracji "Europa". Kapitan Marynarki Wojennej pełniący służbę w 3. Baterii Artylerii Stałej na Helu Borze spędzał urlop w Sudetach. Z małżonką i jej przyjaciółką wybrali się któregoś wieczora do jednego z jeleniogórskich lokali. Oficer w galowym mundurze przyciągał uwagę nie tylko płci przeciwnej - bacznie przyglądało mu się również dwóch mężczyzn siedzących przy barze. Gdy w pewnym momencie wyszedł do toalety, jeden z nich poszedł za nim, zagajając rozmowę. - Pan ze Szczecina czy Gdyni? - zapytał lekko podchmielony nieznajomy, przyglądając się zuchwale, lecz z zaciekawieniem dystynkcjom na uniformie. Kapitan chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, lecz w gruncie rzeczy jego przydział nie stanowił tajemnicy wojskowej. - Służę w Gdyni - odparł, nie zdradzając przezornie rzeczywistej lokalizacji swojej jednostki. - Mam interes do ubicia - rzekł bezpardonowo obcy, do którego dołączył nagle wysoki blondyn, wcześniej siedzący z nim przy barze. - Proszę wybaczyć, ale nie za bardzo rozumiem... - odrzekł oficer, wycofując się asekuracyjnie pod ścianę. Towarzystwo dwóch podpitych mężczyzn w ciasnej toalecie sprawiło, że poczuł się lekko osaczony. - Pan się niczego nie boi, może Pan nieźle zarobić. Mam do sprzedania... uran. Oficer zesztywniał. Bezpośredniość oferty i jej przedmiot sprawiły, że niemal natychmiast wypity wcześniej alkohol wyparował w jednej chwili. - Człowieku, co ja miałbym z tym zrobić! Przecież to jest promieniotwórcze i niebezpieczne dla życia i zdrowia! Niemal wykrzyczał swe obawy. Po chwili jednak ciekawość dalszego rozwoju sytuacji przezwyciężyła strach. - Nie bój Pan nic, to jest oryginalnie zapakowana i zabezpieczona rolka wartości ponad 120 patoli. Na wybrzeżu już Pan będziesz wiedział co z tym zrobić. Jak Pan ją sprzedasz, przyjedziesz z kasą po następną partię towaru - wybełkotał poufale tajemniczy osobnik, streszczając maksymalnie uproszczony mechanizm transakcji. Kapitan zaczął się zastanawiać, propozycja była intrygująca. Zdał sobie sprawę, że zdarzenie mógł wykorzystać na kilka sposobów. Postanowił podjąć grę z przyczyn, których oferent nie znał. - Dobrze, ale muszę się zastanowić - rzekł pewnie, świadomie zwlekając z odpowiedzią. Rozmówca wyraźnie się ucieszył. - Proszę przyjść jutro do kiosku z pamiątkami przy dworcu PKS w Jeleniej Górze i zapytać o Andrzeja. Telefon do mnie to 3786. Wtedy ustalimy szczegóły. Mężczyźni wyszli z toalety. Oficer wrócił do stolika, jego nowi "znajomi" do baru. Następnego dnia udał się we wskazane minionego wieczora miejsce. Kiosk był jednak zamknięty. Na szyldzie odczytał nazwisko właściciela: "Andrzej Klimiuk" - imię się zgadzało, jednak widniejący numer telefonu różnił się od wcześniej podanego. Urlop dobiegł końca. Całą drogę powrotną marynarz myślał o przygodzie jaka go spotkała. Uznał jednak, że był to najwyraźniej żart, niewybredny dowcip miejscowego hulaki lub wstępna forma wyłudzenia pieniędzy. O całym zajściu musiał jednak zameldować nie tylko przełożonym.