Od kilkudziesięciu lat tereny Kotliny Jeleniogórskiej to prawdziwe eldorado skarbowych opowieści. W jej górzystych rejonach kumulują się bowiem liczne historie, których źródła sięgają przeważnie końca II wojny światowej. Wówczas to po drogach poruszać się miały liczne konwoje niemieckich ciężarówek, przewożące tajemnicze ładunki, które ukrywane, niemal każdorazowo przez esesmanów, znikały w czeluściach wymyślnych skrytek. Owi esesmani, oczywiście, bezwzględnie likwidowali wszelkich świadków - niezależnie czy byli to ich towarzysze broni, czy miejscowi cywile, nie wspominając już o więźniach obozów koncentracyjnych, czy też robotnikach przymusowych uczestniczących w tego typu akcjach.Jakimś cudem jednak zawsze zdarzał się ktoś, kto niezauważony widział te działania, lub najczęściej o nich słyszał, choć obowiązkowo milczał na ten temat z obawy przed zemstą nazistowskich strażników. Prezentowana poniżej sprawa, opiera się na podobnym schemacie, lecz tylko do pewnego momentu. Pochodzi bowiem z czasów, gdy jeszcze ów schemat nie utrwalił się w przestrzeni publicznej i medialnej. Również źródła stanowiące podstawę tej ciekawej sprawy, odbiegają od sensacyjnych doniesień prasowych, podrasowanych nutą dziennikarskiej konfabulacji. W tym przypadku, co zresztą do tej pory wielokrotnie czyniliśmy, zagłębimy się w kolejną intrygującą historię, opartą wyłącznie na swego czasu "ściśle tajnych" materiałach przechowywanych obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej. Zawierają przebieg pewnego śledztwa, jakie prowadzone było przez funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Jelenie Górze. Oznacza to, że ponownie przeniesiemy się w ponure lata 50. XX wieku - czasy totalnej inwigilacji i wszechwładzy komunistycznego aparatu represji. Tym razem jednak został on zaprzęgnięty do, chciałoby się rzec, całkiem pożytecznego zadania. Zanim jednak dowiemy się jakiego, konieczne będzie przedstawienie dość złożonego tła niniejszej historii... Dochodowy truciciel Nie wszyscy zapewne pamiętają na poły księżycowy krajobraz sprzed 20 lat jednego z najbardziej malowniczych terenów naszego kraju, którego walory turystyczne jeszcze przed II wojną światową skutecznie rywalizowały z najbardziej atrakcyjnymi, pod tym kątem, zakątkami Europy. Co prawda obecnie Karkonosze na powrót urzekają swoją urodą, niemniej jednak 20 lat temu, te górskie okolice mogły przerazić niejednego miłośnika obcowania z przyrodą i pieszych wędrówek stopniem degradacji i zanieczyszczeń środowiska naturalnego. Głównym sprawcą tego stanu, i jednocześnie bezwzględnym trucicielem, były jeleniogórskie Zakłady Włókien Chemicznych "Chemitex Celwiskoza". Kombinat ten, zatrudniający w szczytowym okresie swego rozwoju ok. 5 tys. osób, był jednocześnie jednym z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw w regionie, które w ciągu 37 lat funkcjonowania (1952-1989) wyprodukowało na eksport i rynek wewnętrzny ponad milion ton włókien wiskozowych, poliestrowych i celulozy (jej wytwórnię zamknięto nieco wcześniej, bo w 1980 roku). W tym samym czasie do przepływającej nieopodal rzeki Bóbr, trafiło niemal 200 milionów m sześc. toksycznych ścieków, zaś do atmosfery ok. 2 tys. ton zabójczych tioli (dawn. merkaptanów). Kury znoszącej złote jajka, trudno się jednak było pozbyć. Aż w końcu stało się to faktem. W 1989 roku zakłady w wyniku wieloletnich protestów ekologów i nacisków lokalnej społeczności, decyzją Ministra Ochrony Środowiska i Zasobów Naturalnych, zlikwidowano. W ich miejsce zostały powołane Zakłady Włókien Chemicznych "Jelchem", które były już jednak tylko cieniem dawnej potęgi jeleniogórskiego przemysłu celulozowego i tworzyw sztucznych, rozwijanego tu od końca lat 30. XX wieku. Z gruzu powstałe Wówczas, w niemieckim jeszcze Hirschbergu, na bazie istniejącej tu od 1884 roku papierni i celulozowni siarczanowej, podberliński koncern PHRIX wybudował w latach 1938-1941 potężny i niezwykle nowoczesny, jak na ówczesne czasy, kombinat chemiczny - Schlesische Zellwolle A.G., wytwarzający do końca II wojny światowej, oprócz celulozy, pełną niemal gamę włókien i tworzyw sztucznych. Oczywiście korzystając po jej wybuchu przez cały czas z systemu niewolniczej pracy więźniów obozów koncentracyjnych, robotników przymusowych i jeńców wojennych. W maju 1945 roku zakłady, podobnie jak całe miasto, zostały zajęte przez Armię Czerwoną. Mimo że nie toczyły się tu zbyt intensywne walki, w ciągu kilku zaledwie miesięcy nastąpiła dewastacja fabryki, związana z demontażem części wyposażenia i jego łupieżczym wywozem do Związku Radzieckiego. Powstałe wówczas zniszczenia, w połączeniu z wcześniejszym procesem ewakuacji kluczowych urządzeń przez Niemców, sprawiły, iż stan kombinatu w momencie przejęcia go przez stronę polską, był katastrofalny. Tak przynajmniej konsekwentnie przedstawiano to w każdym opracowaniu dotyczącym historii zakładów. Brakowało dosłownie wszystkiego; żadna z linii produkcyjnych nie była kompletna, a stan infrastruktury był opłakany. Taki też obraz zastała, przybyła tu we wrześniu 1945 roku, delegacja Zjednoczenia Przemysłu Włókienniczego pod kierownictwem Eugeniusza Idzikowskiego, mająca przejąć obiekt od sowieckiej komendantury. Mimo to specjaliści uznali, że w ruinach kombinatu wciąż tkwi spory potencjał, gdyż rychło, bo już w listopadzie 1945 roku, władze państwowe podjęły decyzję o jego odbudowie - utworzeniu "Dolnośląskich Zakładów Włókien Sztucznych w Jeleniej Górze" i uruchomieniu w nich produkcji włókien poliamidowych. Na potrzeby tych ambitnych w powojennych realiach projektów, już w następnym roku utworzony został instytut naukowo-badawczy, w kolejnym zaś roku ruszyła produkcja stilonu. Do roku 1953 większość prac została ukończona. Formalnie "Jeleniogórskie Zakłady Celulozy i Włókien Sztucznych" wraz z kompletnym zapleczem energetycznym i wodno-ściekowym rozpoczęły swoją działalność. Nasza historia rozpoczyna się dokładnie dwa lata wcześniej... Tajemniczy transport Pod koniec października 1951 roku do PUBP w Jeleniej Górze wpłynęło pewne "doniesienie obywatelskie". Zawarty w nim przekaz, dotyczył wydarzeń mających miejsce co najmniej 6 lat wcześniej. Znany z imienia i nazwiska mieszkaniec miasta, opierając się na rozmowie z kolegą, twierdził, iż pod koniec wojny Niemcy przywieźli ciężarówkami: "coś przykryte ubraniami ochronnymi do budynku, który łączy się z fabryką celulozy. Samochody te rozładowywali przeważnie Niemcy i nie dopuszczali cudzoziemców, którzy w tym czasie pracowali. Jak mi mówił kolega, na jednym samochodzie zauważył arkusze blach z metalu szlachetnego". I właściwie tyle. Przyznać trzeba, że informacja o najwyższym stopniu ogólności, lecz najwyraźniej wystarczająca dla UB, by podjąć dalsze czynności. Zapewne z powodu owych "blach z metalu szlachetnego". Jednak w związku z trwającą odbudową kombinatu, mogła mieć kluczowe znaczenie i zaowocować odnalezieniem ukrytych przez Niemców urządzeń fabrycznych. Wytyczne kierownika urzędu były więc proste (pisownia oryginalna): "Należy z obecnie z pośród jeszcze tu przebywających autochtonów i Niemców, którzy mogą o powyższym wiedzieć kogoś zawerbować dla potwierdzenia powyższego". Jak zarządził tak się stało. Kilka miesięcy później udało się nie tylko podjąć ów wątpliwy trop, ale również go znacząco pogłębić. Wszystko za sprawą pozyskanej operacyjnie relacji byłego robotnika zakładów Schlesische Zellwolle A.G./Hirschberg, który pracował w nich od roku 1940. Pan Franciszek trafił tam skierowany ze Śląska przez Arbeitsamt w Pszczynie i zatrudniony został na wydziale elektrycznym. "Pracowałem bez przerwy do końca, tj. aż do chwili zatrzymania, które nastąpiło w lutym 1945 r. na skutek braku chemikaliów i węgla, który został odcięty z kopalni Górnego Śląska, a węgiel z Wałbrzycha nie nadawał się" - pisał w swym oświadczeniu dla UB cenny świadek. (Ciąg dalszy na następnej stronie)