W latach 1980-1986 grupa operacyjna złożona z przedstawicieli Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (od 1982 tylko MSW) penetrowała rejon Sudetów (Dolnego Śląska), poszukując tropów ukrytych walorów bankowych III Rzeszy. Mimo utajnienia tego przedsięwzięcia, obecnie wiemy na ten temat sporo, choć nie wszystkie szczegóły są znane. Szczególnie wiele kontrowersji budzą wyniki tych działań, gdyż oficjalnie nie odnaleziono żadnego hitlerowskiego depozytu. Czy jednak na pewno? Część środowiska poszukiwaczy, tropicieli tajemnic i zwolenników teorii spiskowych wyklucza taką możliwość, snując hipotezy na temat bogactw jakie służby specjalne dorobiły się na wspomnianych akcjach. Pozostaje to jednak kwestią domysłów, jak na razie nie popartych faktami. Chociaż nie można tego wykluczyć, że jak w każdej tego typu legendzie tkwi ziarno prawdy. Oto jedno z takich ziaren. W poprzednim numerze "Odkrywcy" został zaprezentowany fragment zbioru dokumentów odnalezionych w Instytucie Pamięci Narodowej, dotyczący działań prowadzonych w latach 80. przez przedstawicieli MSW na terenie pocysterskiego klasztoru w Lubiążu. Pośród niezwykle interesujących materiałów, uwagę naszą zwróciło kilka stron raportów poświęconych zupełnie innemu tematowi - pohitlerowskiemu depozytowi ukrytemu we wsi Pożarzyce. Co ciekawe, miejscowość ta jest oddalona o 75 km na południowy wschód od Lubiąża i wydaje się mieć niewiele wspólnego z prowadzonymi tam działaniami. Trzeba przyznać, że informacje zawarte w materiałach są niezwykle intrygujące i najwyraźniej dotychczas nieznane. Sprawa ta nie pojawia się bowiem w żadnych informacjach dotyczących poszukiwań skarbów na Dolnym Śląsku prowadzonych zarówno przez eksploratorów, jak i specjalne grupy operacyjne MSW i MON. Prezentowana historia miała miejsce w 1983 roku. Mała wieś o trudnej do wymówienia nazwie Pożarzyce, pojawiła się w korespondencji skierowanej do szefa MSW Czesława Kiszczaka w związku z tropem ukrytego tam depozytu. "Uprzejmie informuję Towarzysza Ministra, że po nadanej w dniu 9.07.1983 r., w II wydaniu Dziennika Telewizyjnego krótkiej informacji na temat złota ukrytego przez hitlerowców na Dolnym Śląsku, z Wydziałem II tutejszego WUSW nawiązał kontakt mieszkaniec Wrocławia ob. Tadeusz Greń, który złożył pisemne oświadczenie dotyczące posiadanych przez niego informacji mogących mieć związek z emitowanym programem telewizyjnym" - pisał w raporcie dla Ministra Spraw Wewnętrznych płk Czesław Błażejewski - z-ca szefa II Wydziału Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu 3 września 1983 roku. Niestety, nie znamy treści materiału wyemitowanego we wspomnianym wydaniu dziennika telewizyjnego, choć możemy się domyślać, że ów krótki reportaż mógł być inspirowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Celem było zapewne ewentualne pozyskanie dodatkowych informacji i tropów, pomocnych specjalnej grupie operacyjnej MSW, podczas trwającej od początku dekady akcji poszukiwań walorów bankowych III Rzeszy w Sudetach. Cóż, jednym z efektów, jak się przekonamy całkiem znacznych, był kontakt ze wspomnianym Wrocławianinem. Z pozoru historia przez niego przedstawiona nie wyróżniała się szczególnie spośród wielu podobnych: "(...) pod koniec wojny do miejscowości Pożarzyce II przyjechał transport złożony z 7 ciężarówek załadowanych skrzyniami wypełnionymi dewocjonaliami ze złota. Skrzynie te zostały zakopane w wyrobisku żwirowni odległej ok. 2 km od ostatnich zabudowań wsi. Konwojująca i ukrywająca skrzynie załoga została na miejscu rozstrzelana". Choć tragiczna w swojej wymowie, to jednak typowa opowieść "skarbowa" z Dolnego Śląska. Lecz wraz z poznawaniem jej źródeł i szczegółów, sprawa staje się coraz bardziej intrygująca. Tadeusz Greń zasłyszał ją od swojego dalekiego krewnego Manfreda Thomasa, również mieszkańca Wrocławia - obywatela polskiego narodowości niemieckiej. Podczas wspólnych spotkań często rozmawiali, czysto teoretycznie rozważając możliwość odszukania ukrytego skarbu. Pan Tadeusz nie dopytywał o szczegóły, zaś Manfred nie specjalnie się w nie zagłębiał - ot luźna pogawędka przy kielichu. Najwyraźniej nie byli jednak ze sobą do końca szczerzy, gdyż Greń zgłosił się z zasłyszaną historią do WUSW. Bezpieka podchwyciła temat i tak ukierunkowała dalsze działania, by wyciągnąć od Thomasa jak najwięcej szczegółów interesującej sprawy. W efekcie poznajemy dalszą część tej historii z głównym jej bohaterem na czele. Horst Kaiser pochodził z Poseritz (Pożarzyce), gdzie mieszkał z rodzicami w jednym z gospodarstw rolnych. Gdy wspomniany wcześniej tajemniczy konwój 7 ciężarówek przyjechał do Pożarzyc, eskortujący transport SS-mani zaangażowali kilku miejscowych gospodarzy do pomocy przy ukrywaniu ładunku w pobliskiej żwirowni. Gdy akcja została zakończona, wyżsi oficerowie otworzyli niespodziewanie ogień, rozstrzeliwując zarówno część obsady konwoju, jak i pomagających im cywili. Gdy ciężarówki odjechały, okazało się, że perfidne zacieranie śladów nie do końca się powiodło. Hitlerowcy, spiesząc się zapewne, nie upewnili się czy wszyscy niepożądani świadkowie zostali zlikwidowani. Po jakimś czasie spod stosu trupów wygrzebał się, ciężko ranny... ojciec Horsta Kaisera, któremu cudem udało się przeżyć własną egzekucję. Niedługo później skończyła się wojna, odniesione rany się zagoiły, nastąpił czas przesiedleń. Rodzina Kaiserów opuściła rodzinne strony, wyjeżdżając jak wielu im podobnych mieszkańców Dolnego Śląska do RFN. Po latach, na łożu śmierci ojciec Horsta wrócił do tragicznych wydarzeń z 1945 roku. Sporządził plan z instrukcją jak dotrzeć do ukrytego w pożarzyckiej żwirowni skarbu, który umierając przekazał synowi. Któż by takiej ojcowizny nie przyjął? Horst od połowy lat 70. wielokrotnie przyjeżdżał w rodzinne strony.