Chociaż większość bezwzględna dla Prawa i Sprawiedliwości w Sejmie wydaje się niezagrożona, to z kolei partia rządząca straciła Senat. Oczywiście, nie ma żadnego sensu przedstawianie tych wyników jako remisu. Większość parlamentarna, fundament polityczny rządu, kształtuje się w Sejmie. A Senat nie jest izbą równoważną wobec niego, co widać w szczególności po tym, że izba niższa obala veto senackie większością bezwzględną (nie zaś większością kwalifikowaną, 3/5 albo 2/3 głosów). W tym sensie Senat jest tylko dodatkiem do Sejmu, uzupełnieniem systemu (nb. o niezbyt sensownym statusie ustrojowym, ale to temat na oddzielną dyskusję). Tak czy inaczej, opozycja ma większość w Senacie i to jest dla niej pewnego rodzaju nagrodą pocieszenia. Świadomość tego, że PiS może stracić Senat, z trudem przebijała się do głów komentatorów dzisiaj w miarę napływania nowych wyników. Gdy około południa padła informacja, że na kandydatów PiS do Senatu głosowało 45 proc. wyborców, należało z tego wnioskować, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że PiS straci większość w izbie wyższej. Tymczasem w jednej z telewizji jakaś dziennikarka radośnie oświadczyła, że skoro PiS ma najwięcej głosów ze wszystkich partii, to będzie miał większość mandatów w izbie wyższej. Ten tok rozumowania był zgoła nieuprawniony. Przecież w wyborach senackich nie mamy wyborów proporcjonalnych, w dodatku w wariancie d’Hondta, który daje najsilniejszej partii dużą premię, lecz system JOW. W tym systemie przeliczanie głosów na mandaty kieruje się zupełnie inną logiką, liczy się to, kto zwyciężył w większej liczbie okręgów. W tym systemie może się więc zdarzyć, że partia mająca więcej niż 50 proc. głosów zdobędzie na koniec mniej niż 50 proc. mandatów. Jeśli w okręgach zwycięskich partia ma małą przewagę, a w przegranych dużą stratę do rywala, to dochodzimy do takiego, na pozór paradoksalnego, ale logicznego i uczciwego w stosunku do założeń, rezultatu. A skoro dziś w południe wiedzieliśmy, że PiS zdobyło 45 proc. głosów, to tym bardziej obwieszczanie jego zwycięstwa w Senacie było świadectwem, że się nic nie rozumie z polskich systemów wyborczych - tak, z systemów (liczba mnoga), bo system sejmowy jest radykalnie różny od senackiego. Ta ignorancja zresztą jest powszechna - przez całą kampanię politycy i dziennikarze beztrosko pletli o "listach do Senatu", podczas gdy tam żadnych nie ma list, tylko po jednym kandydacie z komitetu wyborczego. Lista jednoosobowa - oto oryginalny wynalazek polskich polityków i komentatorów politycznych. Nawet dzisiaj po południu wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta (PiS) stwierdził w TVN24, że w wyborach do Senatu "lista PiS" uzyskała najlepszy wynik. Dobrze przynajmniej, że politycy opozycji posłuchali ekspertów, którzy policzyli z ołówkiem w ręku, że strategia "jeden kandydat opozycji na jeden mandat w Senacie" będzie się opłacać. Ów tzw. pakt senacki właśnie przyniósł owoce. Bo jakkolwiek zwycięstwo 51 do 49 jest najskromniejszym możliwym, jego skutki polityczne będą takie same, jakie byłyby skutki polityczne zwycięstwa 60 do 40. W historii politycznej III RP nierozumienie specyfiki systemów wyborczych ma długą tradycję. Np. w 1993 r., po zmianie proporcjonalnej ordynacji wyborczej przez dodanie wysokiego progu i przelicznika d’Hondta, partie prawicy szły do wyborów w wielkim rozproszeniu tak, jak gdyby dalej obowiązywał stary system. Po klęsce natomiast gremialnie żaliły się na niesprawiedliwą ordynację. Kocham Polskę, ale to jest kraj, w którym logiczne myślenie ma, od co najmniej 350 lat, status wybitnie podejrzany. Chyba już tak musi być.