Nieco lepiej wypadła część humanistyczna, gdzie uczniowie dostawali średnio 30 punktów na 50 możliwych. Problem polega jednak na tym, że na tej podstawie nie można wyciągać żadnych wniosków o stanie polskiej edukacji. Wyniki egzaminu pokazują bowiem jedynie, że jest on niezmiennie... średni - zauważa gazeta. Testy jako formę egzaminu zewnętrznego wprowadził pięć lat temu ówczesny minister edukacji Mirosław Handke. Były częścią wielkiej reformy, która miała zrewolucjonizować polską szkołę. Szybko jednak okazało się, że nowy system się nie sprawdził. - Testy miały pokazywać, jakie braki mają polscy uczniowie. Na ich podstawie chcieliśmy diagnozować problemy, rozwiązywać je i w ten sposób podwyższać poziom edukacji. Teraz widać jednak, że testy niczego nie wykrywają - przyznaje w rozmowie z "Dziennikiem" Irena Dzierzgowska, wiceminister w resorcie Handkego. Na czym polega problem? Zadania na teście gimnazjalnym są co roku dostosowywane do średniego poziomu uczniów, którzy będą go zdawać. Testy nie są więc w stanie wykazać, czy gimnazjaliści wiedzą więcej niż ich starsi koledzy, czy wręcz przeciwnie - znacznie mniej. Bo jeśli są w danym roku wyraźnie słabsi, otrzymują po prostu łatwiejsze zadania egzaminacyjne. Tymczasem o tym, że bez należytej wiedzy nie można poważnie rozmawiać o edukacji, od dawna wiedzą specjaliści na Zachodzie. Dlatego coraz więcej krajów Unii Europejskiej wprowadza zewnętrzny systemy monitorowania poziomu wiedzy uczniów. Na przykład Niemcy co dwa lata przeprowadzają specjalne egzaminy, które sprawdzają wyniki nauczania i w zależności od nich modyfikują system. Poza tym w większości zachodnich państw stosowany jest matematyczny model oceny, który pozwala porównać wyniki kolejnych roczników uczniów. Właśnie w ten sposób oceniane są międzynarodowe testy PISA i PIRLS. - W Polsce nie ma takich testów - potwierdza doktor Barbara Ostrowska z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Jej zdaniem, z tego powodu nie ma również narzędzi, dzięki którym można by ocenić, w jakim kierunku zmierza polska edukacja. - Rzeczywiście system nie jest doskonały. Jestem jednak przeciwnikiem rewolucji w oświacie. A metoda, która pozwala porównywać wyniki kolejnych roczników mogłaby na tym etapie rozwoju systemu oświaty nie zostać zrozumiana przez społeczeństwo. Jak bowiem pokazują amerykańskie doświadczenia czasem skutek wywołany opublikowaniem wyniku, jest gorszy niż sam wynik - mówi w rozmowie z "Dziennikiem" Zofia Hryhorowicz, dyrektor Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Poznaniu.