"Rzeczpospolita" napisała we wtorek, że zespół polskich prokuratorów i biegłych pirotechników, który przez miesiąc badał elementy wraku prezydenckiej maszyny oraz miejsce, w którym się rozbiła, znalazł ślady trotylu i nitrogliceryny. W odpowiedzi Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zwołała konferencję prasową, podczas której jej szef płk Ireneusz Szeląg początkowo ostro dementował informacje gazety. "Biegli nie stwierdzili trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego na wraku Tu-154" - mówił płk Szeląg. Jak zauważa "Rzeczpospolita", po kilku minutach złagodził stanowisko. Tłumaczył, że aparatura pomiarowa wskazywała obecność materiałów wysokoenergetycznych w próbkach pobranych z wraku. Pułkownik Szeląg nie był w stanie stwierdzić, o jakie materiały chodziło, nie wykluczył jednak, że może chodzić o materiały wybuchowe. W rzeczywistości więc szef warszawskiej Wojskowej Prokuratury Okręgowej nie tyle wykluczył obecność na wraku trotylu i nitrogliceryny, ile stwierdził, że mogły się one tam znajdować, ale nikt jeszcze tego nie zbadał. Aby ostatecznie potwierdzić lub zdementować obecność na wraku materiałów wybuchowych, biegli będą potrzebowali pół roku. Tyle czasu ma zająć przeprowadzenie badań laboratoryjnych. Więcej na ten temat - w dzisiejszej "Rzeczpospolitej". "W sprawie katastrofy smoleńskiej sami sobie ze sobą nie poradzimy" interia360.pl: I tylko rodzin żal