W poniedziałek gazeta ujawniła, że ministrami premiera mają zaopiekować się specjaliści od public relations. Niektórzy szefowie resortów już takich doradców mają, inni wkrótce otrzymają. - Polski rząd wzoruje się na europejskich. Z tą jednak różnicą, że tam specjaliści od PR oficjalnie pracują w ministerstwach - mówi specjalista ds. public relations z Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Jerzy Olędzki i podaje przykład: "W Wielkiej Brytanii premier ma niezależne od biura prasowego specjalistów od komunikacji społecznej. Osobnych ekspertów od PR ma także każdy z ministrów. Ale są to oficjalni doradcy, zatrudnieni w resortach". Tymczasem - jak ustaliło "Metro" - specjaliści od wizerunku naszych ministrów pracują na zlecenia. Sami ministrowie oficjalnie do takich doradców się nie przyznają. Mało tego: Centrum Informacyjne Rządu, ani rzeczniczka Agnieszka Liszka nie odpowiedzieli gazecie na pytanie, ile kosztują usługi PR-owców dla rządu i jak są księgowane te wydatki. Dlaczego politycy tak boją się przyznać do tego, że korzystają z usług specjalistów od PR? - Chcą stworzyć wrażenie, że na swój pozytywny odbiór pracują sami, bez udziału doradców - wyjaśnia prof. Andrzej Antoszewski z Uniwersytetu Wrocławskiego. Posłowie PO bronią pomysłu. - W rządzie musi być ktoś odpowiedzialny za komunikację z mediami, żeby wszystkie informacje były jasne i klarowne - tłumaczył Andrzej Halicki z Platformy, jeszcze do grudnia ubiegłego roku współwłaściciel agencji PR. Nie przeszkadza mu, że ministerstwa wydają na budowanie dobrego wizerunku po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Ale i sam klub parlamentarny PO też korzysta ze szkoleń organizowanych przez agencje PR. - Wysyłamy na takie szkolenia młodych stażem posłów - potwierdza Grzegorz Dolniak, wiceszef klubu PO. - Uczą się tam występowania przed kamerą, odpowiadania na pytania, niektórzy też protokołu dyplomatycznego - wylicza.