Łukasz Szpyrka: W obecnej sytuacji wybory powinny zostać przełożone? Ryszard Kalisz: - Tak, zgodnie z art. 228 ust. 7 Konstytucji RP w czasie stanu nadzwyczajnego i w ciągu 90 dni po jego zakończeniu nie mogą być przeprowadzone wybory na prezydenta RP. Pomimo zaistnienia przesłanek i faktycznych elementów stanu klęski żywiołowej rząd nie chce go wprowadzić właśnie z tego powodu. Ograniczenia praw i wolności obywatelskich już nastąpiły. Jak obserwuje się kampanię wyborczą w ostatnim tygodniu, to jest ona prowadzona tylko przez prezydenta Andrzeja Dudę. W sytuacji zagrożenia, a taką mamy, ludzie oczekują informacji i działań władzy. Pan prezydent, poza wszelkimi innymi uprzywilejowaniami, ma z tej przyczyny przewagę nad przeciwnikami. To nie jest demokratyczna rywalizacja. Gra jest nierówna? - Zdecydowanie! Tak jakby w biegu na 800 metrów wszyscy zawodnicy mieli do pokonania dwa okrążenia, a jeden z nich tylko pół. Z tego punktu widzenia wynik wyborów nie będzie wynikiem równych szans kandydatów. Mając na uwadze już wprowadzone restrykcje, uważam, że należy stworzyć warunki konstytucyjne do przełożenia wyborów. Jeśli wybory nie zostaną przełożone, to spodziewa się pan wygranej prezydenta w pierwszej turze? - Jeszcze dwa tygodnie temu przewidywałem, że przegra te wybory. Teraz uważam, że może wygrać właśnie z tych powodów niezależnych od niego. Nie wygra jednak w pierwszej turze. Czy w tych warunkach inni kandydaci są w stanie prowadzić normalną kampanię? - Kompletnie nie ma warunków do równej rywalizacji. Co w tej sytuacji mogą robić? - Powinni mieć jasną koncepcję działania w warunkach kryzysowych. I mimo wszystko, powinni być wśród ludzi. Nie fizycznie, ale wykorzystując najnowocześniejsze środki transmisyjne i społecznościowe przekazywania swoich koncepcji. Ludzie boją się koronawirusa i potrzebują opieki. Kandydaci powinni wykorzystać to, że rząd jest niewiarygodny. Np. kilka dni temu minister Michał Dworczyk powiedział tylko o rozważaniu możliwości zamknięcia miast, a część ludzi w Warszawie potraktowało to jako zapowiedź zamknięcia stolicy. A opozycyjni kandydaci są lub będą wiarygodni? Szczególnie w obliczu zagrożenia koronawirusem? - Muszą budować wiarygodność. Nie są od tego, żeby podawać informację, bo tę ma rząd. Są od tego, by emocjonalnie być z ludźmi. I to wystarczy? - Zobaczymy, ale jeżeli kampanie sprowadzą tylko do robienia konferencji prasowych i do przekazów wyłącznie krytycznych, to nic nie osiągną. Kandydaci opozycyjni muszą być mentalnie wśród tych, którzy najbardziej się boją. A umiejętność samych kandydatów i sztabów polega na tym, by ludzie nie potraktowali tego jako nachalne wpychanie się, ale bycie z nimi. To abecadło. Sztaby kandydatów zawodzą? - W ogóle nie działają. Od chwili, kiedy w Polsce ogłoszono pierwsze przypadki zakażenia koronawirusem, nie widzę kompletnie żadnej racjonalnej kampanii. Nie ma ich po prostu. Zniknęli dlatego, że nie wiedzą, co powiedzieć. Bardziej widać nieładne szczypanie marszałka Tomasza Grodzkiego przez poprzednika Stanisława Karczewskiego. Ale to nie oni kandydują! Zadaję proste pytanie - czy z którymś z kandydatów identyfikują się ludzie, którzy nie wiedzą, co zrobić? Czy ktokolwiek z nich był mentalnie z rodzicami, którzy nie mają z kim zostawić dzieci? Są zalecenia, by zostać w domu. Może dlatego nie wychodzą? - Ale niektórzy rodzice nie mogą zostać w domu. A dzieci muszą. Takich rodziców są tysiące. A czy któryś z kandydatów im coś powiedział? Nie. Coś zaproponował? Nie. Sztaby są słabe? - Nie widać ich pracy. A w tych warunkach da się lepiej pracować? - Jasne, że się da! Po co jest prezydent? Jest na wspaniałe czasy, dobre, średnie, ale też te złe. To jeśli ktoś chce być prezydentem, to musi pokazać, że w momencie wielkiego kryzysu wie, co robić i jest z ludźmi. Trzeba działać. Jaki jest przepis na dobrego prezydenta? - Musi być to ktoś, kto respektuje wartości demokratyczne. Ktoś, kto sam w sobie ma głębokie wartości, które powodują, że sam z siebie jest dobrym, najwyższym przedstawicielem państwa polskiego. Dlatego zawsze dobrze współpracowało mi się z Aleksandrem Kwaśniewskim. Wzajemnie się uzupełnialiśmy. Był osobą o głębokich umiejętnościach politycznych, jeśli nie największym politykiem ostatniego 30-lecia w Polsce. Kto znalazłby się, pana zdaniem, wśród największych polityków 30-lecia w Polsce? - Bezspornie na pierwszym miejscu jest Aleksander Kwaśniewski. Donald Tusk jest na drugim stopniu podium. Dalej mam kłopot. W tym gronie mogliby być Lech Kaczyński, Leszek Miller, Lech Wałęsa. Jerzy Buzek był bardziej profesorem niż politykiem. Lech Kaczyński był bardzo inteligentny, ale jego działania polityczne w dużym stopniu kreował Jarosław Kaczyński. Ten z kolei jest sprawny politycznie, ale działa na szkodę Polski. Do wybitności trochę im więc brakuje. Leszek Miller niestety był ciągle zakładnikiem aparatu partyjnego i swojej mentalności. Był wyśmienitym organizatorem, ale gdzieś zawsze ten aparat ciągnął go do tyłu i przez ten aparat poniósł klęskę. Wałęsa był niezwykłym trybunem ludu, mamy wobec niego wielki dług wdzięczności, ale jako prezydent był słaby, bo nie do końca rozumiał mechanizmy polityczne państwa. W obliczu zagrożenia koronawirusem Unia Europejska staje na wysokości zadania? - Jestem osobą bardzo proeuropejską. Negocjowałem przecież wejście Polski do strefy Schengen. Mam wielu kolegów we Włoszech i mówią oni, że Unia Europejska nie pomogła w sposób dostateczny Włochom. Jednak nie można nie zauważyć, że dzięki UE walka z pandemią może być lepiej zarządzana. Przeznaczono na nią środki z funduszu spójności. Tworzą się nowe formy współdziałania. Unia Europejska wyjdzie z walki z koronawirusem wzmocniona. Struktury wspólnotowe zdają największy egzamin w sytuacji zagrożenia. Zresztą kiedyś mówiło się, że Unia rozwija się od kryzysu do kryzysu. Dzisiejsza sytuacja będzie dla niej nauką. Tęskni pan za Wiejską? - W najmniejszym stopniu. Jak patrzę na obrady Sejmu, to za każdym razem cieszę się, że mnie tam nie ma. Obserwuję, co się dzieje w polityce, bo zawsze tak robiłem. Cieszę się jednak z tego, co robię teraz. W 2016 roku wróciłem do adwokatury. Mam ciekawą pracę. Nie jest pan jednak, nazwijmy to, "adwokatem gwiazd", jak Roman Giertych. - Roman Giertych lubi mówić o swoich sprawach i jakich ma klientów. Często pisze o tym na Twitterze. Mam inny sposób wykonywania zawodu. Moje wypowiedzi publiczne dotyczą spraw publicznych, a nie moich klientów. Nie będę mówił o moich klientach, ale też prowadzę sprawy ludzi ze świata rozrywki i polityki. Jak np. Stefana Niesiołowskiego? - Którego oskarżono kompletnie bezpodstawnie. Od roku nic się nie dzieje. Sprawa wynikła z tego, że była potrzeba polityczna przykrycia sprawy dwóch wież Jarosława Kaczyńskiego. Trudno było odejść z polityki? - W 2013 roku Leszek Miller i Joanna Senyszyn wyrzucili mnie poprzez sąd koleżeński z SLD. Później duża część lewicy, poza SLD chciała, żebym wystartował na prezydenta. Leszek Miller też chciał mnie poprzeć, ale potrzebował akceptacji Rady Krajowej SLD, która składała się wtedy z aparatu partyjnego. Rada odniosła się wtedy do mnie negatywnie. Uznałem, że nie mam struktury, która mogłaby przedłużyć moją aktywność polityczną i pod koniec zimy w 2015 roku podjąłem decyzję o wycofaniu się z formalnej polityki. Wróciłem do zawodu adwokata i jestem zadowolony. Ma pan do kogoś żal? - Absolutnie nie, nawet z Leszkiem Millerem potrafię normalnie rozmawiać. Wie pan, polityka... Kiedy Miller chciał startować do Parlamentu Europejskiego, to go namawiałem. Nie mam do nikogo żalu. Po prostu konstatuję. Łatwo było wrócić do adwokatury? - Odnalazłem się natychmiast. Startowałem od zera, ale się udało. Jak pan widzi, siedzimy w moim gabinecie, w mojej kancelarii, a w najmniejszym stopniu nie brakuje mi czynnej polityki. A gdyby ktoś zadzwonił i poprosił pana o zaangażowanie w kampanię wyborczą, np. Roberta Biedronia? - Jestem z nim w stałym kontakcie. Ostatnio był u mnie poseł Tomasz Trela i omówiliśmy formę mojego wsparcia Roberta. Jestem jednak teraz adwokatem i tego się trzymam. Rozmawiał Łukasz Szpyrka