Dopuszczalne, ale wyjątkowe O przerwę w obradach do 15 października bez pisemnego uzasadnienia zwrócił się do marszałek Sejmu klub Prawa i Sprawiedliwości. Od strony formalnej takie rozwiązanie jest poprawne - kadencja starego Sejmu kończy się dopiero w przeddzień pierwszego posiedzenia nowego Sejmu i poza dobrym obyczajem nic nie zabrania starym posłom obradowania, nawet kiedy wiedzą, że potrwa to jeszcze tylko kilka dni. Konstytucja nie przewiduje jednak przerwy międzykadencyjnej jedynie po to, by zagwarantować ciągłość działania parlamentu w sytuacjach nadzwyczajnych, a z niczym takim nie mamy do czynienia. Po prostu o przerwę w obradach poprosił największy klub parlamentarny, a że dysponujący większością - przerwa została ogłoszona. Przeszłość wyglądałaby inaczej Chociaż dopuszczalne przez prawo - wywołuje jednak co najmniej podejrzenia. Dojdzie bowiem do sytuacji, w której posłowie, znający wynik wyborów i układ sił w parlamencie na najbliższe cztery lata - będą mogli wszystko. Od wyborów do pierwszego posiedzenia nowego Sejmu mija zwykle kilka tygodni, a stary Sejm może w tym czasie dowolnie zareagować na wynik wyborów. Partia tracąca władzę może dzięki temu poważnie utrudnić następnemu rządowi życie. Gdyby np. tej sztuczki 4 lata temu użyła Platforma - mogłaby swój wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu Zbigniewa Ziobry przegłosować już po wyborach i ten pewnie nie zostałby ministrem. Przekładając głosowanie na dni po wyborach i wiedząc już, że je przegrała PO zapewne zgromadziłaby potrzebną do tego większość. Podobnie np. AWS oddając władzę lewicy w 2001 mógł ją już po wyborach np. próbować zdelegalizować, a lewica oddając w 2005 r. władzę koalicji PiS-Samoobrona-LPR mogłaby uprzykrzać jej życie na szereg innych sposobów. Choć to legalne - nikt jednak dotąd takich możliwości nie wykorzystywał. Zaczynając to robić PiS otwiera drogę do podobnych zagrań w przyszłości. O co może chodzić dziś? Nie ustają spekulacje na temat tego, do czego rządzący mogą wykorzystać obrady jeszcze starego, już po wyborze nowego Sejmu. Jeśli wybory wygrają - zapewne do niczego, bo zasadniczy układ sił w parlamencie nie ulegnie zmianie. Co PiS chciałby uchwalić dziś - będzie mógł uchwalić także po wyborach. Inaczej jednak sytuacja wyglądałaby, gdyby Prawo i Sprawiedliwość przegrało najbliższe wybory, a władzę objęli jego przeciwnicy. PiS znalazłby się wówczas w opozycji, i musiałby być przygotowany na to, że ten stan potrwa najbliższe cztery lata. Szanse na to, że do tego dojdzie nie są wielkie, ale wykluczanie takiego rozwoju sytuacji byłoby nierozsądne. Stąd właśnie koncepcja swoistego storpedowania na wstępie rządów następców, dająca doskonałą pozycję wyjściową do dalszego działania w opozycji. Chmaj: Mina pod nowym rządem - Przeciągnięcie obrad obecnego Sejmu na okres po wyborach może być pułapką, zabezpieczeniem, na wypadek ich przegrania i przejścia do opozycji - uważa konstytucjonalista prof. Marek Chmaj, który oficjalne jego wyjaśnienie przez marszałek Sejmu uznaje za obraźliwe dla inteligencji. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby obecny Sejm obradował w normalnym trybie, poza interesem klubu PiS - mówi Chmaj, domyślając się, co może się za tym kryć. Według niego przeciągnięcie obrad to rodzaj miny, podłożonej ewentualnym zwycięzcom wyborów: Jedyne logiczne wytłumaczenie jest takie: PiS hipotetycznie przegrywa wybory. Stary Sejm zbiera się więc po wyborach, żeby dać ludziom wszystko to, co PiS obiecał w kampanii wyborczej: minimalną pensję cztery tysiące, 500 plus do potęgi entej, 13, 14, 18 emeryturę... i nowa władza, nowy Sejm, nowy rząd mają problem - albo odbiorą ludziom to, co PiS im dał, albo będą musieli realizować budżet, który będzie absolutnie nie do wykonania. To oznaczałoby, że rezerwując sobie możliwość zmieniania prawa nawet po przegranych wyborach, PiS w gruncie rzeczy zachowywałby sobie prawo podłożenia miny pod rząd, który go zastąpi. Czy to podejrzenie jest słuszne, jeśli PiS przegra wybory możemy się przekonać za pięć tygodni. Tomasz Skory