W tym wątku afery chodzi o jedną z państwowych posad, którą piastował Grzegorz Kowalczyk - zaprzyjaźniony prawnik Marka Chrzanowskiego. 22 lutego 2017 roku został on powołany do rady nadzorczej warszawskiej giełdy, czyli do Rady Giełdy. Dziennikarze RMF sprawdzili, jak przebiegało to w trakcie Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy GPW. Formalnie Kowalczyka zgłosił do rady PKO BP: bank kierowany przez przyjaciela premiera Morawieckiego - Zbigniewa Jagiełłę. Dziennikarze RMF zapytali o to w PKO BP i otrzymali krótki komunikat: "PKO Bank Polski w dniu 22 lutego 2017 dysponował 0,07 proc. udziału w kapitale GPW. Podobnie jak pozostali mniejszościowi akcjonariusze posiadał formalne prawo zgłaszania kandydatów do Rady Giełdy. Wyboru członków dokonało zgromadzenie akcjonariuszy in gremium. Kandydat uzyskał poparcie akcjonariuszy reprezentujących ponad 80 proc. głosów na WZA GPW". Wojna o odpowiedzialność za aferę Bank twierdzi więc, że co prawda zgłosił Kowalczyka, ale prawnik wybrany został głosami Skarbu Państwa. A tymi głosami dysponowało wtedy dawne Ministerstwo Rozwoju, którym kierował wówczas... Mateusz Morawiecki. To wikła obecnego premiera w całą sprawę. Szef rządu usłyszał więc na konferencji prasowej pytanie o nią. Co odpowiedział? "Ta rekomendacja tego pana, o którego pan zapytał, to jest rekomendacja ze strony Narodowego Banku Polskiego". Morawiecki wrzuca więc kamyczek do ogródka Glapińskiego. W NBP całkowicie się od tego odcinają, twierdząc, że Glapiński zapewne nawet nie wie o istnieniu Grzegorza Kowalczyka. Najprawdopodobniej więc na szczycie ruszyła wojna o odpowiedzialność za aferę i kontrolę nad finansami w Polsce. Bo wiadomo, że między Morawieckim a Glapińskim od dawna miłości nie ma. Delikatnie mówiąc. Krzysztof Berenda