Przez lata z zazdrością zerkaliśmy na inne kraje, w których frekwencja była zdecydowanie wyższa od naszej. Jak mówił dziś, podczas pierwszej konferencji prasowej szef PKW Wiesław Kozielewicz, nawet na Grenlandii wynosi ona ponad 70 proc. Na Grenlandii, gdzie jest zimno, wieje mocny i chłodny wiatr, a ulice są zasypane śniegiem. A może wybory powinny być obowiązkowe - zastanawiano się przez pewien czas. Tak jest np. w Belgii, gdzie frekwencja oscyluje w granicach 90 proc., a brak udziału w wyborach wiąże się z karą. Jak się okazuje, nie zawsze trzeba karać. W Hiszpanii podczas wyborów parlamentarnych głosuje średnio 70 proc. uprawnionych. Podobnie jest w Niemczech, gdzie podczas wyborów w 2017 roku głosowało 75 proc. uprawnionych. Wybory prezydenckie we Francji z 2017 roku to z kolei frekwencja na poziomie 77,7 proc. Być może zerkamy jednak zbyt daleko na zachód. Lubimy za to patrzeć, co dzieje się u naszych bratanków na Węgrzech - tam frekwencja w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych wyniosła blisko 67 proc. Krótko mówiąc - niemal wszędzie frekwencja jest wyższa. Jak na tym tle do tej pory wypadała nasza frekwencja? Blado. Rekordowy był 2007 rok, kiedy to do urn poszło blisko 54 proc. uprawnionych. Najsłabiej dwa lata wcześniej, kiedy to ledwo przekroczyliśmy próg 40 proc. Trzeba jednak przyznać, że od pewnego czasu mamy tendencję zwyżkową - zarówno w ostatnich wyborach samorządowych, jak i w wyborach do Parlamentu Europejskiego, zanotowaliśmy rekordową frekwencję. Tym razem znów pobiliśmy rekord i oby nie był to jednorazowy wyskok, a trend, który będzie się utrzymywał. Frekwencja na godz. 12 - 18,14 proc. W 2015 roku wyniosła 16,47 proc. Frekwencja na godz. 17 - 45,94 proc. W 2015 roku wyniosła 38,97 proc. Frekwencja według exit poll - 61,1 proc. W 2015 roku wyniosła 50,92 proc. Mamy więc rekordową frekwencję, a to oznacza, że takiej mobilizacji w naszym kraju jeszcze nie było. Co ważne, silny mandat mają też przyszłe rządy. Choć oczywiście frekwencja zawsze może być wyższa. Należy też zauważyć, że wyjątkowo zmobilizowała się Polonia. Za wielką wodą, jak podają różne relacje, mobilizacja była niespotykana. W USA tworzyły się kolejki, wielu chętnych stało w nich nawet po kilka godzin. Podobnie było np. w Rzymie, gdzie kolejka do lokalu wyborczego "zawijała" przez kilka ulic. 100 tys. głosów mieli z kolei oddać Polacy w Wielkiej Brytanii, głównie w Londynie. We Francji z kolei 11 tys. zadeklarowało, że weźmie udział w wyborach. Kolejki były także w Niemczech, m.in. w Kolonii. W Budapeszcie w kolejce stało ponad 100 osób, co wiązało się z kilkudziesięciominutowym oczekiwaniem na oddanie głosu. Być może te wybory okażą się przełomowe. Rekordowa frekwencja, choć oczywiście i tak nie była powalająca, może w końcu nauczy nas, że wybory to czas szczególny. Nie zdarzają się często, są różne możliwości dopisania się do spisu wyborców lub zagłosowania w innym miejscu, i nic nie stoi na przeszkodzie, by oddać głos. A taka świadomość oznacza z jednej strony wyższą świadomość poczucia obywatelskiego obowiązku, a także większą legitymizację dla rządzących. Krótko mówiąc - nie ma żadnych efektów ubocznych niskiej frekwencji. I nie jest ważne, kto w tych wyborach zwyciężył - czy jest to Prawo i Sprawiedliwość, Lewica czy Koalicja Obywatelska. Tym razem zwyciężyli Polacy, którzy zmobilizowali się i poszli do wyborów. Łatwiej jednak jest wejść na szczyt niż się na nim utrzymać. Dlatego też kolejny sprawdzian czeka nas prawdopodobnie w maju, podczas wyborów prezydenckich.