Chodzi o Michała Gajewskiego i Michała Bochenka. Gajewski, który 20 czerwca - w dniu, w którym ukazała się depesza IAR ujawniająca nazwiska z tej listy (zresztą tylko polityków związanych z lewicą) - był wydawcą. Gdy przyszedł do niego jeden z dyrektorów IAR Rafał Brzeski i kazał mu w serwisie umieścić taką informację, odmówił. Bochenek go poparł. Brzeski sam napisał depeszę i wpuścił ją do sieci przez swoich zaufanych ludzi. IAR zapowiadał w niej, że "będzie się starał uzyskać kolejne nazwiska z listy 500, a jeśli okaże się to możliwe, opublikuje całość listy". Ale nie ujawnił, w radiu zawrzało, bo był to kontrolowany przeciek uderzający w opozycję, a publiczne radio wystąpiło w roli lustratora. Doszło wtedy do spotkania prezesa Jerzego Targalskiego z wydawcami i dyrektorami IAR. Targalski miał tam przyznać, że Brzeski wypuścił przeciek za jego wiedzą i zgodą. Według relacji uczestników spotkania, Targalski powiedział, że "ręka podniesiona na lustrację będzie odcięta", i zapewniał, że "będzie walczył z ubekami za wszelką cenę". Kilka dni później prezes Polskiego Radia Krzysztof Czabański przyznał jednak rację Gajewskiemu, który przecieku nie chciał puścić. Na radiowych korytarzach mówiło się, że prędzej czy później wydawcy IAR zapłacą za swoją postawę. I stało się. W poniedziałek Gajewski dostał naganę (pretekstem było to, że odmówił nagrania komentarza doradcy premiera prof. Andrzeja Zybertowicza do piątkowej prezentacji prokuratury w sprawie Kaczmarka, a odmówił, bo ten komentarz już nagrał wcześniej dziennikarz z IAR) i został zawieszony. Oznacza to, że nie może pracować i dostaje gołą pensję bez dziennikarskich honorariów. Bochenek został zaś zawieszony za brak obiektywizmu. Co dalej z zawieszonymi, zdecyduje prezes Czabański po powrocie z urlopu - czytamy w "Gazecie Wyborczej".