Podczas konferencji jej uczestnicy próbowali znaleźć odpowiedź na pytanie, czy właściwą odpowiedzią na stojące przed Polską wyzwania są propozycje zmian, jakie pod referendum poddał prezydent Bronisław Komorowski. Eksperci zgodzili się, że referendum powinno zostać poprzedzone pogłębioną debatą. "Obraza dla obywateli" Zdaniem dr. hab. Radosława Markowskiego ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie rozpisanie referendum "o tak fundamentalnej konstytucyjnej wadze" z 2-miesięcznym wyprzedzeniem to "obraza dla obywateli". Według politologa, problem z wrześniowym referendum polega też na tym, że "nie wiadomo, o które JOW-y chodzi". Jak bowiem zaznaczył, zupełnie inne działanie i konsekwencje cechują jednomandatowe okręgi w ramach systemu francuskiego, australijskiego i brytyjskiego. Markowski dodał, że wprowadzenie w Polsce JOW byłoby decyzją sprzeczną z międzynarodowymi tendencjami, ponieważ zmiany ordynacji wyborczych na świecie "poza jednostkowym przypadkiem Madagaskaru przebiegały w kierunku od JOW ku systemowi proporcjonalnemu". "W Europie kontynentalnej JOW-y praktycznie nie występują" - zaznaczył. Jak ocenili dyskutanci, JOW-y są dobrym systemem, jeśli za główne kryterium przyjąć ukształtowanie efektywnego, silnego rządu. Ordynacja jednomandatowa gorzej radzi sobie zaś ze sprawiedliwym odzwierciedlaniem społecznych preferencji. To, jak ocenimy JOW-y, zależy więc od tego, "czy jako punkt odniesienia przyjmiemy teorię partycypacyjną demokracji, która stawia w centrum kwestię reprezentacji, czy choćby teorię funkcjonalnej demokracji, która szuka przede wszystkim sposobów zapewnienia stabilnych i efektywnych rządów" - podkreśliła dr hab. Małgorzata Kaczorowska z Instytutu Nauk Politycznych UW. Problem słabości rządów wyłonionych w głosowaniu proporcjonalnym akcentował z kolei dr hab. Zdzisław Ilski, politolog i członek rady programowej Fundacji na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Jak zaznaczył, wchodząc w koalicje, bez których rzadko kiedy udaje się przy ordynacji proporcjonalnej sformować sejmową większość, partie zmuszone są redukować swoje wizje i ambicje programowe, skupiają się natomiast na "politycznych łupach". Kaczorowska krytykowała dotychczasowy przebieg debaty nad systemem jednomandatowym za emocjonalny charakter i jednostronność prezentowanych argumentów. Jako przykład podała fakt, że przeciwstawiając JOW-y obowiązującemu w Polsce modelowi mówi się o "głosowaniu na osoby", mimo faktu, że w ramach obowiązującego systemu wyborach głosujemy na otwarte listy, dzięki czemu mamy wpływ na skład osobowy parlamentu. Za tendencyjny uznała też argument o "odpartyjnieniu" bądź "odpolitycznieniu" systemu po wprowadzeniu JOW-ów. "Wiele przykładów pokazuje, że znaczenie partii w systemie jednomandatowym rośnie, a nie maleje" - podkreśliła. Szansa na "urealnienie demokracji" Według Ilskiego, wprowadzenie JOW to szansa na "urealnienie i pogłębienie demokracji". Dzięki ordynacji w stylu westminsterskim powstałyby - jego zdaniem - sprawiedliwe i przejrzyste mechanizmy kreowania klasy politycznej oraz zatrzymanie procesu jej oddalania się od społeczeństwa. Politolog przyznał, że JOW-y "niekoniecznie doprowadzą do odpartyjnienia", a o "być albo nie być" partii zadecyduje ich zdolność dostosowania procesu selekcji kandydatów do wymagań obywateli. Z kolei b. senator i sędzia TK w stanie spoczynku Jerzy Stępień podkreślił, że największą zaletą systemu opartego na JOW-ach jest jego prostota. Jak tłumaczył, był przeciwnikiem JOW-ów, dopóki nie zrozumiał, że "systemu proporcjonalnego nie rozumie nikt poza specjalistami". Obawy przed JOW-ami jako sposobem na problemy polskiego państwa wyraził natomiast prowadzący debatę prezes Fundacji Batorego Aleksander Smolar. W jego opinii zmiana ordynacji wyborczej - m.in. ze względu na fakt, że większość parlamentarna jest w nim oparta na mniejszości głosów wyborczych - może doprowadzić do delegitymizacji systemu politycznego i wzrostu alienacji obywateli. Poparcie dla JOW-ów w polskim społeczeństwie należy - według niego - wiązać z "antypolitycznymi nastrojami". W sesji dyskusyjnej dot. systemu finansowania partii jej uczestnicy podzielili się na zwolenników łagodnego korygowania istniejącego systemu - np. poprzez ściślejsze regulowanie partyjnych wydatków czy obniżanie "progu wejścia" dla nowych ugrupowań - i przeciwników jakiegokolwiek finansowania partii z budżetu. Ekspertka Fundacji Batorego Grażyna Kopińska przekonywała, że wprowadzenie częściowego finansowania partii politycznych z budżetu państwa pomogło ograniczyć korupcję, powszechną - jej zdaniem - w okresie "wolnej amerykanki typowej dla lat 90.". "Można było wtedy brać pieniądze ze wszystkich możliwych źródeł, można było brać pieniądze od firm, od osób fizycznych, z zagranicy; doprowadziło to do sytuacji, że mieliśmy kandydata na prezydenta bardzo poważnego, któremu 80, prawie 90 proc. kampanii wyborczej sfinansowała jedna konkretna osoba. Mieliśmy sytuację taką, kiedy jeden z poważnych biznesmenów na rynku równo obdzielił trzy partie, co do których był przekonany, że one wygrają wybory, i następnie po wyborach doprowadził do tego, że stał się monopolistą na rynku żelatyny" - wymieniała. Z kolei dr hab. Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha określił subwencje budżetowe dla partii mianem "haraczu" i zwrócił uwagę, że obowiązujący system nie gwarantuje eliminacji korupcji. Kopińska przyznała, że problemem pozostają nie dość precyzyjne regulacje dot. przeznaczenia pozyskiwanych z budżetu środków i zbyt wysoki próg uprawniający do otrzymania finansowania. "Jego skutkiem jest ograniczenie dostępu do sceny politycznej" - oceniła. Zdaniem Kopińskiej alternatywy dla systemu opartego na subwencjach są jednak "problematyczne", np. proponowane przez część polityków odpisy podatkowe zagrażają prywatności obywateli, zmuszając ich do ujawnienia sympatii politycznych oraz dają finansową przewagę partiom reprezentującym zamożniejszy elektorat, a zwiększenie znaczenia składek partyjnych grozi wzmocnieniem tendencji do upartyjniania stanowisk publicznych. "Czarna kasa" w każdej partii Dr hab. Paweł Śpiewak z Instytutu Socjologii UW zwrócił uwagę na fakt, że większość patologii, przed którymi ostrzegają przeciwnicy zniesienia publicznego finansowania partii, dotyczy i obowiązującego systemu. M.in., jak podkreślił, system oparty na subwencjach wzmacnia klientelizm w stosunkach wewnątrzpartyjnych. "Pieniędzmi dysponuje przywódca i jego najbliższe otoczenie zależnie od swojego widzimisię, mniemania, swoich interesów" - ocenił socjolog. Według Śpiewaka, choć w systemie opartym na subwencjach z budżetu państwa "pewne elementy korupcyjne być może daje się wyeliminować", to "w każdej partii, co wiem, jest tzw. czarna kasa" z pieniędzmi, które przekazują na rzecz poszczególnych ugrupowań oligarchowie. Na to, że na finansowanie partii w oparciu o środki publiczne zdecydowała się większość demokracji na świecie (68 proc.), w Europie (86 proc.) i w UE (wszystkie kraje członkowskie z wyjątkiem Malty) - zwracał uwagę z kolei Marcin Walecki, kierownik Zespołu Demokratycznych Rządów w Biurze Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE. Jak dodał, były tylko trzy przypadki wycofania się z finansowania działalności politycznej z budżetu państwa - Wenezuela za Chaveza, Ukraina za Janukowycza oraz Włochy (w wyniku referendum przeprowadzonym w 1993 r.). Walecki i Kopińska podkreślili, że Polska ma bardzo tanią scenę partyjną - zarówno na tle innych państw, jak i innych wydatków naszego budżetu.