Handel informacjami o zgonach zaczął się w Łodzi gdzieś na początku lat 90. Wiadomo, wolny rynek. Zakłady pogrzebowe otwierano jeden po drugim i każdy chciał zarobić. Na początku dawali ludziom z pogotowia ratunkowego butelkę wódki, kiedy ktoś zadzwonił do nich, że mieli właśnie zgon. Po butelce były skrzynki, potem prezenty. Jednak pracownicy pogotowia szybko wyczuli interes. Zaczęli żądać pieniędzy. - Na pogotowiu mówiło się tylko o tym, ile kto danego dnia zarobił. Tylko to ich interesowało. Każdy pytał, z którym zakładem się jeździ, bo chciał wiedzieć, z którym się opłaca - opowiadał w prokuraturze sanitariusz Andrzej N. Pytającym chodziło oczywiście o zakłady pogrzebowe, bo konkurencja rosła i ceny również. Funkcjonariusze z Centralnego Biura Śledczego zabezpieczyli komputer "Czarnej Róży", jednego z takich zakładów. Znaleźli tam przedziwne statystyki. Jak wynikało z notatek właścicieli, aż 2/3 pogrzebów urządzali dzięki informacjom z pogotowia ratunkowego. Paczka gwoździ Andrzeja N. zatrzymano po 18 miesiącach śledztwa. Ekipa dochodzeniowa już wiedziała, że to między innymi ten sanitariusz fałszował recepty na pavulon. Byli też pewni, że brał pieniądze od zakładów pogrzebowych. - I od postawienia tych zarzutów zacząłem - opowiada prokurator. - Zapytałem go po chwili, po co fałszował recepty? Od razu odpowiedział, że pavulonem zabijał pacjentów. Potem rozpoczął swoją koszmarną opowieść. Często wymieniał w niej siedzącego dzisiaj obok Karola B. - Kiedyś zaczęliśmy rozmawiać, że czasem jakiejś babci można pomóc umrzeć - tłumaczył prokuratorowi Andrzej N. - Karol na początku przetestował działanie pavulonu na kotach. Potem nie mieliśmy już oporów w rozmowach o zabijaniu pacjentów. To przybrało rozmiary szaleństwa. Pożyczaliśmy sobie nawzajem pavulon, kiedy go brakowało. Karol użył go kilkanaście razy. Strzykawkę z napełnionym pavulonem nosił w kieszeni fartucha. I najczęściej wstrzykiwał go pod pozorem przepłukania wenflonu. Ja musiałem się męczyć z otwieraniem ampułki na miejscu. Szczegółów w jego wyjaśnieniach było coraz więcej. Zaczął opowiadać o konkretnych przypadkach. Nie pamiętał nazwisk. Czasem podał nazwę ulicy, czasem nazwisko lekarza, z którym był. Śledczy mieli je znaleźć w 8 tysiącach zgonów. Zgon Danuty B. był jednym z pierwszych odnalezionych przez nich przypadków. Dzisiaj za jej śmierć odpowiadają Andrzej N. i lekarz Janusz K. - Pavulon podałem przez wenflon. Po 40 sekundach kobieta zaczęła być niespokojna. Coś jakby krzyczała. Chciała zerwać założoną wcześniej na twarz maskę z tlenem. To krzyczę do doktora: "Lekarz, chodź. Pacjentka już kituje" - opowiadał w prokuraturze sanitariusz. Według jego wyjaśnień, lekarz nie reanimował pani Danuty. Do karty zlecenia wyjazdu dołączył jednak zapis EKG. To miał być ostatni zapis jej umierającego serca. W trakcie śledztwa okazało się, że był to jedynie zapis testu monitora. Rozpoczął się on o godzinie 10.24, kończył o 10.27. Tymczasem jako godzinę zgonu lekarz wpisał 10. Do zakładu pogrzebowego telefonowano już 16 sekund później. - Pacjent to był przez nas traktowany jak paczka gwoździ - wyznał kiedyś prokuratorowi Andrzej N. Prywatna sprawa W trakcie przesłuchań Andrzej N. wskazywał Karola B. jako drugiego sanitariusza, który podawał pacjentom pavulon. Nie miał wtedy pojęcia, że śledczy już wiedzą, że B. fałszował także recepty. Po zatrzymaniu Karol B. przyznał, że zbierał pavulon, ale robił to na prośbę kolegi z pracy - Andrzeja N. Nie ukrywał też, że wiedział, po co kumplowi ten specyfik. - Wiedziałem, do czego potrzebował pavulonu, ale stwierdziłem, że fakt uśmiercania pacjentów to jego prywatna sprawa - wyznał wówczas prokuratorowi. - Jak wchodził na dyżurkę, to wciągał powietrze, żeby pokazać, jak pacjent dusi się po pavulonie. Czasami przychodził do mnie po ampułki i dwa razy w ciągu dyżuru. Mówiłem mu, że kiedyś wpadnie, a on mi na to, żebym się nie przejmował i napił się mleka. Dzięki temu wyznaniu łatwo było mu postawić zarzut pomocy w popełnieniu zabójstwa pacjentów, jakiego miał się dopuścić Andrzej N. Jednak to nie wszystko. Karol B. także jest oskarżony o zabójstwo. Pacjentka to Ludmiła Ś. Przypadek jej zgonu był chyba jednym z głośniejszych w łódzkim pogotowiu. Po pierwsze dlatego, że jej syn pracował tam kiedyś jako sanitariusz. Po drugie, nawet dla laika przypadek jej zgonu musi być zastanawiający. Pani Ludmiła miała po prostu wysypkę na skórze. Lekarze jednak chcieli ją zostawić na obserwację, tyle że tego wieczoru nie można było znaleźć w Łodzi wolnego łóżka. - Jeżdżenie od szpitala do szpitala marnowało ich czas, bo koledzy zbierali co smakowitsze kąski. Tak pewnie myślał Karol B. w swoim chorym umyśle - grzmi prokurator Robert Tarsalewski. - Pewnie mu się spieszyło, bo do "Czarnej Róży" zadzwonił 4 minuty przed stwierdzeniem zgonu! Ratowanie pacjentów z ich punktu widzenia było nieopłacalne. Bezdenna głupota lekarza Lekarz Janusz K. był ze śledczymi szczery od początku. - W trakcie przesłuchania lekarz stwierdził, że zdaje sobie sprawę z tego, że ma niedostateczną wiedzę medyczną - mówi w swojej mowie końcowej prokurator. O szczerości doktora prokurator przekonał się bardzo szybko. Wystarczyła tylko wstępna analiza kart pacjentów Janusza K. Oczywiście tych pacjentów, dla których był on ostatnim lekarzem. Tadeuszowi K. oskarżony lekarz podał adrenalinę. - Podanie adrenaliny w tym przypadku biegli uznali za głupotę! Naraził życie tego człowieka przez swoją głupotę, a potem nie potrafił go uratować - prokurator wskazuje palcem na lekarza, ale ten siedzi ze spuszczoną głową. - Ale to nie wszystko. Na przesłuchaniu ten lekarz stwierdza, że nie wie, jak działa adrenalina! To jest kuriozum! To nie do pojęcia! Ten człowiek nie powinien być lekarzem! Takich kuriozalnych przypadków jest więcej. W karcie Janiny A. lekarz zapisał, że odstąpił od jej reanimacji na prośbę rodziny. - Zdaniem biegłych to zapis na granicy eutanazji. A co by było, gdyby chodziło tu o olbrzymi spadek? Przecież takie postępowanie to bezdenna głupota - grzmi prokurator. - Niestety, w prawie karnym głupota nie ma kwalifikacji. Ale należy się zastanowić, o jakiej miałkości umysłu świadczą takie zachowania?! Kolejnym pacjentem doktora był Jerzy Cz., który w środku zimy został znaleziony na klatce schodowej. W miejscu, gdzie wpisuje się parametry życiowe chorego, lekarz wpisał same zera. To oznacza zgon. - Ale świadkowie widzieli, że ten człowiek jęczał, charczał. Żył! Wystarczyło go zawieźć do szpitala i ogrzać. Tymczasem czynności reanimacyjne doktora K. ograniczyły się do położenia tego pacjenta na nagrzewnicy karetki. W drodze do izby wytrzeźwień, bo tam postanowił go umieścić, Jerzy Cz. zmarł - opowiada prokurator. Następny pacjent - Stanisław Z. Lekarz Janusz K. podał mu leki na obniżenie ciśnienia, tymczasem ten człowiek chorował właśnie na niskie ciśnienie. Nie miał prawa przeżyć. - Leki, jakie podał Stanisławowi Z., nie były wskazane dla tego pacjenta nawet eksperymentalnie! - prokurator już niemal krzyczy. I jeszcze Bronisława J. Prokurator Tarsalewski wymienia całą listę leków, jakie zaaplikował tej kobiecie oskarżony. - Pytałem, dlaczego akurat te leki podał chorej. I co usłyszałem: "Nie wiem, co mną kierowało, kiedy podawałem ten lek". I to mówi lekarz?! Tak by można mówić, jakby pluszowemu misiowi urwało głowę! Lale i misie tak można leczyć, a nie ludzi! - prokuratorowi opadają ręce. - I jeszcze ta karta wyjazdu do chorej. Panuje w niej taki bałagan i chaos, jak w pokoju z zabawkami. Klasyczny przestępca Pani Elżbieta często patrzy na Pawła W. Zdaniem prokuratury ten lekarz przyczynił się do śmierci jej męża. Pani Elżbieta jest wyjątkiem wśród pokrzywdzonych. Jako jedyna była niemal na wszystkich stu rozprawach. I zawsze patrzyła w jego stronę. Ale jej wzrok nigdy jeszcze nie speszył, nie wywołał nawet zakłopotania na twarzy oskarżonego lekarza. - W śledztwie Paweł W. zachował się jak klasyczny przestępca. Nic nie powiedział - prokurator charakteryzuje oskarżonego. - W miarę rozwoju postępowania dopasowuje sobie odpowiednie koncepcje. I w końcu na procesie opowiada o każdym pacjencie ze szczegółami. Wcześniej ich nie pamiętał. Teraz, jak twierdzi, przyśniły mu się! Nie wiem, czy oskarżony po prostu sobie z nas żartował? Do męża pani Elżbiety przyjechała karetka, w składzie której byli lekarz Paweł W. i sanitariusz Andrzej N. - Dariusz K. miał szansę na przeżycie, ale nie z tym zespołem! - prokurator znowu podnosi głos. - Sanitariusz podaje mu pavulon, a lekarz zamiast ratować pacjenta, siedzi z nogami na desce rozdzielczej i czyta gazetę! Potem kilka razy dzwoni do "Czarnej Róży". Na Boga! Jaki interes ma lekarz do firmy pogrzebowej w środku nocy?! Prokurator nie wierzy w zapewnienia oskarżonego lekarza, który twierdzi, że zawsze ratował pacjentów. I przywołuje w tym miejscu słowa sanitariusza Andrzeja N.: - Paweł W. reanimował pacjentkę tylko raz. Pamiętam, bo była to względnie młoda osoba. Katarzyna Pastuszko