Raport grupy C40 Cities, do której należy także Warszawa, zalecający spożywanie mniejszych ilości mięsa, nabiału, rzadszego podróżowania samolotem, czy posiadania mniejszej liczby samochodów i ubrań, wywołał awanturę. Sprawa nie jest nowa, jednak nagle zyskała drugie życie. Dokument datowany jest na 2019 rok, Warszawa należy do C40 Cities od 2007 roku, przyłączając się jeszcze za prezydentury poprzedniczki Rafała Trzaskowskiego Hanny Gronkiewicz-Waltz. Temat wybrzmiał po publikacji zaleceń raportu w "Dzienniku Gazecie Prawnej". Uwagę przyciągnęła szczególnie grafika sporządzona na podstawie dokumentu, w której wskazano, jaka wizja towarzyszy organizacji. Grafika szybko zyskała popularność w sieci, niemalże w oderwaniu od kontekstu raportu. Kluczowe przesłanie badania budzi w końcu kontrowersje - jeść mniej mięsa, kupować mniej ubrań, mieć mniej samochodów, mniej latać. Wszystko to, czego większość z nas nie chce nawet słyszeć, a co dopiero podążać w takim kierunku. Politycy z prawej strony sceny politycznej orzekli, że "Trzaskowski chce wprowadzić kartki na żywność". Zalecenia zaczęto kojarzyć z "gettem bez samochodów i mięsa", a także biedą, bo Polakowi nie będzie wolno podróżować i zostanie w samych łachmanach - wnioskując z krytycznych komentarzy. Populistyczne hasła znalazły odzwierciedlenie w kłótni, która przetacza się przez media społecznościowe. Sześć kategorii Co dokładnie znalazło się w raporcie sprzed czterech lat? Wyjaśniamy. Już na wstępie raportu czytamy, że włodarze miast mają do odegrania bardzo ważną rolę w ograniczeniu konsumpcji, która ma "zgubny wpływ na klimat". Autorzy raportu nie mówią nam: Musicie to zmienić! W raporcie znalazły się jedynie sugestie. Czy Polak zechce cokolwiek z tym zrobić - jego wybór. Przynajmniej teraz. Krytycy obawiają się jednak, że to, co dziś jest sugestią, za kilka lat będzie przepisem, od którego nie będzie ucieczki. Dokument nie jest wiążący dla miast, które są zrzeszone w C40 Cities. 96 metropolii świata, w tym Warszawa, otrzymały jedynie wskazówki, a nie nakazy. Inna sprawa, że stolica nie ma narzędzi prawnych, by wprowadzić wszystkie ograniczenia, o których szerzej za chwilę. W raporcie czytamy, że same miasta członkowskie (w chwili tworzenia raportu było to 94, a nie 96 miast) odpowiadają za 10 proc. globalnej emisji gazów cieplarnianych związanych z konsumpcją. Co więcej, z wyliczeń wynika, że konsumenci mieszkający w miastach mają ogromny wpływ na emisje poza ich miejscem zamieszkania. Zakupiony towar przebywa bowiem daleką drogę - od wytworzenia, przez transport, do ostatecznego zużywania przez konsumenta. Autorzy pokazują to na przykładzie dżinsów. Zaczyna się od emisji gazów cieplarnianych już na etapie uprawy i zbiorów bawełny. Później fabryka i kolejna pula emisji, a następnie transport (statki, samochody, samoloty) i znów dawka emisji. Do tego należy doliczyć ogrzewanie, chłodzenie, oświetlenie sklepu, w którym kupujemy spodnie. A na końcu nasze własne pranie i suszenie w czasie okresu użytkowania. A to tylko jedna rzecz. By uniknąć załamania klimatu, do 2030 roku powinna nastąpić redukcja emisji miejskich o połowę - analizują autorzy. Raport skupia się na sześciu kategoriach: żywność, budynki i infrastruktura, transport prywatny, odzież, lotnictwo, elektronika i sprzęt AGD. Wyróżniono także dwa progi zmian: cel progresywny i cel ambitny. Pierwszy jest, można powiedzieć, wskaźnikiem minimum w kierunku korzystniejszego dla środowiska zarządzania zasobami. Drugi, jak sama nazwa wskazuje, jest bardziej ambitny, idący dalej niż minimum zmian. Mniej mięsa, mniej ubrań, mniej samochodów Z dokumentu wynika, że budowa i remonty budynków i infrastruktury w miastach znacząco przyczyniają się do zwiększenia emisji gazów cieplarnianych. W tym miejscu wymienia się zalecenia m.in. zredukowania używania stali i cementu (kolejno o 20 proc. i 32 proc. w wariancie minimalnym, albo o 35 proc. i 56 proc. w wariancie ambitnym). Autorzy zalecają zamiast tego używanie alternatywnych materiałów, m.in. "zielonego betonu", czyli materiału o mniejszym śladzie węglowym, niż klasyczny cement. Kolejne alarmujące zjawisko dotyczy żywności. Emisje związane z jedzeniem w miastach C40 oszacowano na poziomie 13 proc. By zredukować ten wskaźnik, raport zaleca walkę z marnotrawieniem żywności, a także zmianę diety. Zdaniem autorów badania optymalne byłoby spożywanie 16 kg mięsa w roku na osobę i 90 kg nabiału na osobę rocznie. W celu ambitnym wskazano, że najlepiej w ogóle nie jeść mięsa i nabiału. Dalej autorzy zalecają również ograniczenie w kupowaniu odzieży. Osiem elementów garderoby na osobę rocznie, a w wariancie ambitnym trzy na osobę rocznie - radzą. W raporcie pojawia się również redukcja liczby samochodów, które posiadamy na własność. 190 samochodów na tysiąc osób, a w najlepszym scenariuszu żadnych prywatnych samochodów - piszą autorzy. Zaleca się także wydłużenie używania pojazdu przez jednego właściciela. Jak czytamy w kolejnym punkcie, loty samolotem również stanowią ogromne wyzwanie. To 2 proc. konsumpcyjnych emisji w miastach C40 i choć to stosunkowo niewielka część jest to jedna z najbardziej intensywnych emisyjnie aktywności, której może dokonać jednostka. Autorzy zalecają więc unikania takiej formy transportu i ograniczenia krótkodystansowych lotów (poniżej 1500 km) - do jednego na dwa lata na osobę, a najlepiej jednego na trzy lata. W raporcie znalazło się także miejsce dla urządzeń elektronicznych i sprzętów AGD (3 proc. emisji). Autorzy raportu radzą, by wydłużyć żywotność posiadanych sprzętów w naszych domach do siedmiu lat. Utopia czy nieuniknione? W podsumowaniu raportu czytamy, że wprowadzenie wspomnianych zmian nie będzie możliwe bez dostosowania do nich polityki na szczeblu krajowym. By cokolwiek zmienić, ostateczny odbiorca musi nie tylko zgadzać się z ideą, ale i dostać produkt w przystępnej cenie. Przedsiębiorca wytwarzający produkt nie może być z kolei obarczony kosztami zmian. W tym miejscu warto na chwilę się zatrzymać. Z czym my tu w ogóle mamy do czynienia? Zmiana klimatu dokonuje się na naszych oczach. Globalne ocieplenie już powoduje skutki w postaci ekstremalnych zjawisk pogodowych, topnienia lodowców, czy też wzrostu poziomu wód w morzach i oceanach. Na świecie istnieje konsensus w sprawie głównej metody powstrzymania zmian - ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Nie ma jednak zgody w sprawie kierunku zmian. Z tego wynika awantura, której obecnie jesteśmy świadkami. O zdanie na temat założeń badaczy pytamy ekspertkę z Katedry Gospodarki Regionalnej i Środowiska z Uniwersytetu Łódzkiego dr Agnieszkę Rzeńcę, współautorkę publikacji "Raport o stanie polskich miast. Środowisko i adaptacja miast do zmian klimatu". Uważność zamiast zakazów Najbardziej dotkliwa kwestia to mięso i nabiał. Ten wątek dyskusji szczególnie zabolał komentatorów. Nie jeść mięsa? W kraju, w którym spożycie tego produktu to ok. 70 kg. rocznie na osobę? - Mniejsze spożycie mięsa to nie jest odkrycie, naukowcy już wcześniej o tym mówili. Sektor rolnictwa i transportu to główni emitenci gazów cieplarnianych, więc jesteśmy w nurcie koniecznych, systematycznych i konsekwentnych zmian w tym zakresie - komentuje ekspertka. - Powinniśmy ograniczać spożycie mięsa. Być może nie tak radykalnie, jak proponują autorzy raportu, bo na wszystko potrzebny jest czas. Zmiana nawyków żywieniowych jest jednak zasadna i konieczna. Trzeba tylko wziąć pod uwagę kontekst. Dieta musi być dostosowana do indywidualnych potrzeb i kondycji organizmu, wieku, ewentualnych dolegliwości, itd. Nie da się powiedzieć, że nagle wszyscy mają przestać jeść mięso i koniec. Jednak ograniczyć jego spożycie może każdy, a to już coś. Tym bardziej, że prośrodowiskowe zaangażowanie obywateli rośnie. W badaniach na temat świadomości ekologicznej Polaków z roku na rok notujemy coraz lepsze wyniki. Polskie społeczeństwo jest świadome zmian klimatu i problemów, które one wywołują, a także jest gotowe, by wprowadzać zmiany - dodaje. - Niemniej cały czas dostrzegamy przykłady niefrasobliwego działania. W ostatnich dniach natrafiłam w sieci na zdjęcie, które mnie poraziło. Pudełko z 12 pączkami w koszu na śmieci. Rozumiem - tradycja, historia, Tłusty czwartek, ale wyrzucenie dobrego produktu, z którego ktoś inny mógłby skorzystać, woła o pomstę do nieba. Mówimy więc dziś nie o zakazach, ale o uważności każdego dnia - podkreśla. Samochód jako panaceum W dyskusji na temat raportu słychać także oburzenie z powodu ograniczenia liczby samochodów przypadających na mieszkańców - 190 na 1000 osób. Problem w tym, że w naszym kraju wskaźnik ten jest jednym z największych w Europie i wynosi ponad 660. Jeszcze większy problem powoduje dyskusja o alternatywach. Pojawiający się w tym kontekście rynek aut elektrycznych zbiera w ostatnim czasie krytykę, która odnosi się do procesu ich produkcji i wytwarzanych w jej trakcie emisji. A te wywołują wątpliwości i pytanie: czy elektryk rzeczywiście jest eko? Ekspertka wskazuje na jeszcze coś innego - błędne koło w relacjach między transportem publicznym a prywatnym: - Wykorzystujemy samochody jako panaceum na słaby transport publiczny, powtarzając obiegową opinię, że samochodem dotrzemy do celu szybciej łatwiej, sprawniej, a tymczasem grzęźniemy w korkach. Mamy samochód, więc nie korzystamy z transportu zbiorowego, dochody przewoźników się kurczą, wówczas nie ma pieniędzy, żeby ten transport usprawniać. Publiczny transport niskiej jakości to konieczność przemieszczania się samochodem i w tym momencie spirala się nakręca. Ten negatywny trend powinien zostać przerwany. Wzrost cen paliw wyraźnie pokazał, że ludzie zaczęli się zastanawiać, czy im się opłaca dojeżdżać np. do pracy, samochodem - dodaje. - Nie chodzi nawet o to, żeby tego samochodu nie mieć, ale jeśli jest alternatywa, to można tego auta tak często nie używać. Nie mówimy tutaj o odległych od miast miejscach, gdzie samochód jest jedynym sposobem, żeby się przemieścić, ale o miastach i obrzeżach, gdzie funkcjonuje transport zbiorowy - kontynuuje. Jak dodaje dr Agnieszka Rzeńca, oddolne działania już się pojawiają. - Dobry zintegrowany system transportowy zachęca do skorzystania z niego i porzucenia samochodu. Są też różne oddolne inicjatywy o coraz większym zasięgu: dzielenie się jedzeniem, kupowanie ubrań z drugiej ręki, potrafimy działać sami - mówi. - Powszechna mobilizacja i motywacja do oszczędnego gospodarowania zasobami, które oferuje nam środowisko stanowi wyzwanie, ale jest jedyna ścieżką w dobie kryzysu klimatycznego - dodaje. "Refleksja Trzaskowskiego jest zasadna" Krytyka skupiająca się dziś na raporcie C40 Cities pokazuje jeszcze jeden ważny aspekt. W miastach dostrzeżono problem, bo jest tam on najbardziej namacalny. Nie jest to już tylko hipotetyczna dyskusja, ale realne zagrożenie. - Mieszkańcy miast są największymi konsumentami energii, wody i przestrzeni, produkują także najwięcej zanieczyszczeń. Wysokie koszty utrzymania infrastruktury, dostarczenie wody wysokiej jakości, deszcze nawalne albo susze - z tym walczy miasto. Susze, fale upałów, miejska wyspa ciepła, smog to powszechne zjawiska identyfikowane i odczuwane przez mieszkańców i obniżające standard życia w mieście. Refleksja Trzaskowskiego jest zasadna, bo w miastach kumuluje się najwięcej problemów związanych ze skutkami zmian klimatycznych - analizuje dr Rzeńca. Teoria to jedno, a praktyka drugie. Debata publiczna kręci się wokół zasady: im bardziej chwytliwie o tym powiem, tym lepiej. I tak oto mamy awanturę o kotleta i hasła o "neokomunistycznych wizjach", zamiast dyskusji o kierunku zmian. Temat ten pojawi się zapewne i w zbliżającej się kampanii wyborczej, czego pierwsze sygnały już widzimy. "Nie ma czasu na czcze dyskusje" - Od nas Polacy nigdy nie usłyszą, że mają ograniczyć jedzenie mięsa, picie mleka, że mają obowiązek zmienić samochód na elektryczny albo nosić dwie koszule czy sukienki - zapowiada prezes PiS Jarosław Kaczyński w rozmowie z tygodnikiem "Sieci". "Nie wprowadzamy w Warszawie żadnych ograniczeń w jedzeniu mięsa. Rozumiem, że manipulacja kolegów się spodobała. Proszę raczyć się befsztykami na Żoliborzu latami - do woli! Kto bogatemu rentierowi zabroni" - odpowiada mu wiceszef PO i prezydent stolicy Rafał Trzaskowski. Taki ton dyskusji budzi zaniepokojenie ekspertów. - Debata na ten temat jest potrzebna, ale nie przerzucanie się hasłami o kotletach i stosowanie greenwashingu (ekościema, udawanie ekologicznego - red.), które jest bardzo popularne wśród polityków. Jesteśmy na etapie "zamykającego się okna", mamy niewiele czasu, aby podjąć realne działania - mówi dr Rzeńca. - Dużo zależy od tego, czy politycy będą skłonni merytorycznie dyskutować, ponieważ problemy środowiskowe, będą miały kolosalny wpływ na jakość życia oraz możliwości rozwoju. Już nie ma czasu na czcze dyskusje, bo przespaliśmy lata - podsumowuje.