Jego zdaniem postawa stoczniowej "Solidarności" i OPZZ, które zbojkotowały debatę, była nieracjonalna, choć w pewnej mierze sprowokowana przez otoczenie premiera. W debacie wzięli udział jedynie przedstawiciele dwóch niewielkich związków ze Stoczni Gdańskiej. - Obawiam się, że na bardzo poważne problemy, jakie narastają, rząd szuka socjotechnicznych sztuczek. Nie chce odpowiadać poważnie, a związkowcy też nie rozumieją współczesnego świata - że ten protest może być wypowiedziany przy wykorzystaniu tych wszystkich szans, jakie stwarzają media, nie tylko przez pałowanie się na ulicach czy palenie opon - powiedział prof. Raciborski. Jego zdaniem debata w tym kształcie tylko "zaognia sytuację". - Rodzi się kolejny powód konfliktu, szukania winnych - kto nie chce rozmawiać. Rząd obwiniam, że tak naprawdę nie chce zrozumieć, że w bardzo ciężkich czasach, w dobie kryzysu każda instytucjonalizacja gniewu, protestu jest lepsza niż dopuszczanie do zupełnie żywiołowych form. Tego jeszcze nie doświadczaliśmy na szerszą skalę, ale to wszystko się może zdarzyć - przestrzegł. Oceniając dyskusję w Gdańsku, prof. Raciborski uznał, że nie była to żadna debata, a jedynie "nieco mentorski głos wobec bardzo grzecznych związkowców". Podkreślił jednocześnie nowy element sytuacji - współdziałanie konkurujących dotąd dużych central, które wspólnie odrzuciły zaproszenie do rozmowy. Zdaniem Raciborskiego, zachowanie obu tych dużych central w tej sytuacji było jednak "niezbyt racjonalne". - To była okazja do wyartykułowania gniewu tych pokrzywdzonych przez kryzys w wieloraki sposób, nie tylko lokalnego gniewu. To jest funkcja związków zawodowych. Jeżeli to robią związki, to w kraju jest w porządku, bo to jest zinstytucjonalizowany kanał artykulacji protestu - mówił. Jego zdaniem odrzucenie zaproszenia do udziału w debacie przez "S" i OPZZ zostało jednak sprowokowane przez sztab premiera, który chciał powiększyć grono uczestników dyskusji. Ocenił, że zaproszenie niewielkich, kadrowych związków było aktem lekceważenia ze strony środowiska premiera, zwłaszcza "S". Jak mówił, współczesne debaty polityczne spełniają rolę dawnych pojedynków. - Sztab premiera liczył więc na takie odczytanie sytuacji - ten, kto odrzucił wyzwanie na pojedynek, jest pozbawiony honoru, tchórz. Taki zamiar prawdopodobnie był -jeśli przyjdą, dobrze, jak nie przyjdą, to jeszcze lepiej - spekulował socjolog. - Przy większej liczbie uczestników powstawałoby wrażenie, że siła złego na jednego, że oni wszyscy na tego biednego premiera, nie dają mu dojść do głosu, krzyczą na niego itd. - dodał. Zdaniem prof. Raciborskiego społeczny odbiór debaty będzie zróżnicowany i "klasowy" - zależny od dotychczasowych sympatii dla premiera lub stoczniowców. - Duża część społeczeństwa tak to odczyta: jak można, jak oni nie chcą nawet rozmawiać, premier rzeczywiście szuka porozumienia, dialogu, coś robią dla tych stoczni, więcej niż dla innych - to jest jeden segment. Drugi segment uzna, że znów chciał szopkę urządzić i słusznie postąpili, że się w to nie wdawali - podsumował.