Wiele wskazuje na to, że w lotnictwie wojskowym szwankowało szkolenie, a załoga tupolewa popełniła błąd. Czy jednak była to jedyna przyczyna katastrofy prezydenckiej maszyny w Smoleńsku? Czy na dzisiejszym etapie śledztwa można całkowicie oczyścić z winy stronę rosyjską? - docieka gazeta. Zdaniem "Rz", pojawiają się kolejne wątpliwości i pytania. Załoga polskiego jaka-40, który podchodził do lądowania kilkadziesiąt minut przed tupolewem, miała problem z odbiorem sygnału z radiolatarni położonej kilometr od pasa. Radiolatarnia to kluczowe urządzenie, które pomaga lotnikom sprowadzić maszynę na ziemię. Informacje o kłopotach jaka-40 potwierdziły dwa źródła: ekspert pracujący dla rządu oraz osoba w Dowództwie Sił Powietrznych. Czy na podobne przeszkody mógł natrafić Tu-154? Rządowy ekspert: "Rejestratory samolotu potwierdzają, że urządzenia namierzyły radiolatarnie. Nie oznacza to jednak, iż sygnał działał potem prawidłowo. Po wypadku Rosjanie dokonali oblotu lotniska, lecz bez udziału polskich specjalistów. Twierdzą, że urządzenia były w porządku. Jednak dotąd nie dostaliśmy protokołu czynności". O kłopotach z radiolatarnią może świadczyć coś jeszcze. Kwadrans po jaku-40 na lotnisku próbował dwa razy lądować rosyjski ił-76. Nie trafiał w pas, zbaczał w lewo. A to właśnie radiolatarnie są odpowiedzialne za pomoc w wejściu na oś drogi startowej. Zdaniem "Rzeczpospolitej" pytania rodzą się również w związku z informacją, że załoga tupolewa wyleciała z Warszawy bez danych nawigacyjnych lotniska w Smoleńsku oraz pracą kontrolerów lotu tuż przed katastrofą 10 kwietnia. "Rz" udało się poznać fragment rozmowy pilotów polskiej maszyny z wieżą. Wynika z niego, że dramatyczna komenda "Gorizont!" wzywająca do wyrównania lotu padła najwyżej kilkanaście sekund przed wypadkiem. Samolot znajdował się już bardzo nisko. Więcej o tej sprawie w dzisiejszej publikacji "Rzeczpospolitej".