W Tatrach panuje trzeci stopień zagrożenia lawinowego, w Beskidach drugi. Warunki są ekstremalnie trudne, a ratownicy mówią wprost: nie idźcie w góry. Turystów te komunikaty jednak nie powstrzymują. "Nocna akcja GOPR", "Turyści utknęli w górach", "Lawina przysypała turystów" - to tylko kilka z nagłówków, które w ostatnich dniach pojawiły się w mediach. Głośno zrobiło się także po przejmującym apelu Anny Wesołowskiej, córki zmarłego w 2001 roku Marka "Mai" Łabunowicza. Mężczyzna był ratownikiem TOPR, zmarł mając zaledwie 29 lat w czasie akcji ratunkowej. "W takiej sytuacji, jak jest obecnie, TOPR powinien mieć wolne, skoro szlaki są zamknięte, w domyśle nikogo nie powinno tam być. Powinni odpoczywać, zbierać siły i spędzać czas z rodziną. Ale jak już idziesz - idź, tylko nie powinieneś liczyć, że ktoś po ciebie przyjdzie, chyba że na wiosnę po twoje ciało" - napisała. Dalej dodała: "Ratownicy też mają rodziny, i wiesz co? (...) Przez takich jak ty zginął mój Tata - Marek Łabunowicz Maja. Poszedł innym ratować życie i już nie wrócił. Taki jak ty zniszczył moje dzieciństwo, zrobił rany na całe życie". Na koniec napisała wprost: "Jesteś samobójcą? Śmiało - idź. Ale nie powinieneś liczyć, że ktoś po Ciebie przyjdzie". "Błąd, który kosztował ludzkie życie" W rozmowie z Interią Anna Wesołowska wspomina, że gdy zginął jej tata miała zaledwie 4,5 roku. - Tego dnia jakoś szczególnie nie pamiętam, tylko to, że byłam u koleżanki i bawiliśmy się wspólnie - mówi. Marek "Maja" Łabunowicz zginął 30 grudnia pod Szpiglasową Przełęczą w Tatrach. Lawina zabrała wówczas też drugiego ratownika TOPR - Bartka Olszańskiego. Mężczyźni nieśli pomoc turystom, którzy mimo lawinowej "trójki" poszli w góry i zostali przysypani przez śnieg. Anna, pytana, co dziś powiedziałaby turystom, których poszedł ratować jej tata, mówi: - Że popełnili błąd, który kosztował ludzkie życie. I to nie jedno. Poza tym oni też zapłacili zbyt wysoką cenę. Można było tego uniknąć. Przyznaje, że wciąż widuje turystów, którzy idą w góry bez odpowiedniego przygotowania. - I to wielokrotnie. Myślę tylko o tym, żeby nie doszło do kolejnej tragedii przez to, że są nieprzygotowani. Brakuje im zarówno sprzętu jak i wiedzy - podkreśla. 49 ratowników do jednego narciarza O turystach, którym brakuje wyobraźni, mówi też Karol Pastwa, ratownik GOPR. - W ostatni weekend mieliśmy dużo zdarzeń, część z nich działa się równolegle - przyznaje. Opowiada o jednej z najtrudniejszych akcji, z jakimi mierzył się w ostatnich latach beskidzki GOPR. Chodzi o poszukiwania narciarza w rejonie Pilska z 3 na 4 lutego. Ratownicy otrzymali informację od samego narciarza. Mężczyzna obawiał się, że będzie musiał zapłacić za akcje ratunkową prowadzoną przez słowackich ratowników, dlatego początkowo szukał pomocy na jednej z grup na Facebooku. - Niestety miał tylko sześć procent baterii i kontakt się z nim urwał. Wiadomo było, że nie będzie w stanie wrócić o własnych siłach - mówi Pastwa. Narciarz został znaleziony około godz. 2 w nocy. Jego transport trwał do 4 nad ranem. W ekstremalnie trudnych warunkach działało 49 ratowników. Pastwa podkreśla, że mężczyzny w tym czasie nie powinno w ogóle być w tym rejonie. - Nie tylko ze względu na bardzo trudne warunki pogodowe, ale też dlatego, że był na terenie rezerwatu - mówi ratownik. Ostatecznie mężczyznę udało się uratować. W adidasach i po pas w śniegu To niejedyna ekstremalna sytuacja, która miała miejsce w ostatnich dniach. Pastwa wspomina też turystów, którzy wzywali ratowników, bo wyruszyli w góry w... adidasach. Dzień wcześniej mieli już problemy z dojściem do schroniska, a jednak zdecydowali się wyruszyć w dalszą drogę. Brodzili po pas w śniegu, byli źle przygotowani. - W takim śniegu adidasy bardzo szybko przemokną. To może się skończyć odmrożeniami - podkreśla Pastwa. Szokująca było dla niego też zdarzenie z ostatniej niedzieli. Ratownicy dostali wezwanie do turysty, który wybrał się na Babią Górę. - Okazało się, że to 70-latek, do którego byliśmy wzywani trzy dni wcześniej. Wtedy potrzebował pomocy w rejonie Hali Krupowej - opowiada. Dodaje, że ostrzeżenia mówiły wyraźnie, by nie iść w tych dniach w góry z uwagi na zagrożenie lawinowe. - Ktoś może pomyśleć, że skoro w lecie był na Rysach, to w zimie bez problemu poradzi sobie w Beskidach. To nie jest prawda, bo kluczowe są warunki pogodowe. Trasa w lecie może być do pokonania w trzy godziny, a zimą ten czas może się nawet potroić. Wiele zależy też od przygotowań i kondycji danej osoby - tłumaczy Pastwa. Przyznaje, że w ostatnim czasie bardzo wielu turystów ignoruje ostrzeżenia ratowników. Pomoc wzywają, kiedy są już na skraju wycieńczenia. Jedni skruszeni, inni źli na cały świat - Kiedy docieramy do turystów, są już na skraju fizycznego i psychicznego załamania. Zwykle są źli na siebie, okazują skruchę. Mówią, że nie przypuszczali, że będą potrzebowali pomocy w Beskidach, że przecenili swoje możliwości i umiejętności. Zdarzają się też tacy, którzy są źli na wszystkich dookoła. Mówią, że szlak był źle oznakowany, albo prognozy były inne - opowiada ratownik GOPR. Turyści najczęściej mają problemy z orientacją w terenie. - Szczególnie, kiedy polegają tylko na urządzeniach elektronicznych. W niskich temperaturach one szybciej się rozładowują - podkreśla Pastwa. Dodaje, że drugim częstym problemem jest zmęczenie. Pytamy ratownika o głupotę turystów w górach. Odpowiedział krótko Zmęczenie pojawia się również u ratowników, szczególnie kiedy zdarzeń jest wiele i nie mają czasu na regenerację. Pastwa przyznaje, że w takim momentach bywa ciężko. - Jesteśmy zmęczeni, możemy mieć przemoczony sprzęt, może brakować nam ludzi, bo są na innej akcji - przyznaje. Czy denerwuje się, że ludzie z własnej głupoty pakują się w tarapaty w górach? - Ratownicy nie skupiają się na tym, z jakich powodów ktoś potrzebuje pomocy. Jeśli jej potrzebuje, po prostu ruszają na akcję. W pracy nie myślimy o zagrożeniu. Idziemy ratować ludzi - mówi.