Wybory prezydenckie! Debata! Największą niespodzianką ostatnich kilku dni okazał się Waldemar Witkowski, przewodniczący Unii Pracy. To on, w opinii wielu dziennikarzy, wygrał debatę w TVP i został objawieniem finiszowych dni kampanii prezydenckiej. Za zwycięzcę debaty uznał go Sławomir Sierakowski z "Krytyki Politycznej". Chwaliła Monika Olejnik. Jacek Nizinkiewicz z "Rzeczpospolitej" stwierdził z kolei: "Waldemar Witkowski bardzo ładnie mówi o uchodźcach i przypomina słowa Karola Modzelewskiego. Czasem lepiej przegrać, ale się nie ześwinić szczuciem". "Objawił się lewicowy kandydat, Waldemar Witkowski" - to opinia Przemysława Szubartowicza. "Waldemar Witkowski, jeden z najstarszych kandydatów, mówi językiem młodych. Dziś jego słowa brzmią jak z innego świata. Za 10-15 lat w Polsce będą oczywistością" - napisał Janusz Schwertner z Onetu, dodając: "Jezu, jak pięknie o uchodźcach mówi Pan Witkowski. Usłyszeć tyle dobrych słów na temat innych ludzi w TVP - szokujące doznanie". "Witkowski w sprawie małżeństw homoseksualnych lepszy od Biedronia" - to z kolei ocena Renaty Grochal z "Newsweeka". W pewnym sensie podobna do oceny ks. Kazimierza Sowy: "Uwaga dla wyborców Lewicy - macie fajnego lidera, a ponieważ nie jest to ani Biedroń, ani Zandberg, ani Czarzasty, dlatego wam gratuluję!". Tylu miłych słów od dziennikarzy Witkowski pewnie wcześniej nie słyszał. Ale uczciwie na nie zapracował, prezentując się podczas środowej debaty. Niewiele zresztą brakowało, a Witkowskiego by tam nie było - jest bowiem jedynym (obok Rafała Trzaskowskiego) nowym kandydatem. Przy czym o ile Trzaskowski zastąpił Małgorzatę Kidawę-Błońską, zbierając w kilka dni 1,6 mln głosów poparcia, o tyle Witkowski uzupełniał głosy pod swoją kandydaturą z maja. I na pewno nie zalicza się do grona faworytów. Inny cel mu przyświeca. Jaki? Niech to sam powie. Dlaczego wysunął pan swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich? - A jaki jest potencjał polskiego społeczeństwa, jeśli chodzi o poglądy lewicowe? Na pewno ma je co piąty Polak, a może i co trzeci. A polscy socjaldemokraci, których bazą są pracobiorcy, spółdzielcy i inne osoby zrzeszone w partiach pozaparlamentarnych, odtrącone przez SLD w zeszłym roku, przed wyborami parlamentarnymi, uznali, że nie można stać z boku. Że jeżeli w debacie publicznej nie będzie ideowej socjaldemokracji, która nie walczy o stołki i pieniądze publiczne, to będzie bardzo źle. Dlatego w interesie tysięcy pracowników, którzy nie mogą w obecnej Polsce się odnaleźć, trzeba zrobić wszystko, żeby wystawić swojego kandydata. Po to, by sprawdzić, czy lewicowy program jest w stanie przekonać lewicowych wyborców, aby zagłosowali inaczej, niż chciałby Włodzimierz Czarzasty. No i próbujemy. I jak to się udaje? - Początki mieliśmy trudne. Zwłaszcza z zarejestrowaniem mojej kandydatury. Kłody pod nogi rzucano przez cały czas. Mała partia ma kłopot, żeby zebrać w terminie taką liczbę podpisów. - Pomagali nam spółdzielcy. Pomagali nam działkowcy. A na końcu włączyli się działacze SLD. Porozmawiajmy o debacie telewizyjnej. Był pan nadzwyczaj spokojny. - Lata pracy. Występuję publicznie od czasów studenckich. Jeszcze od czasów ZSP, a doszedłem do funkcji wiceprzewodniczącego Ogólnopolskiej Rady Młodych Pracowników Nauki. Zanim ta debata się zaczęła, już było ciekawie. Nie było tak, że weszliśmy wszyscy razem, wchodziło się po kolei. Ja razem z Andrzejem Dudą. W pewnym momencie siedziałem razem z nim w jednym pokoju. I dopiero po jakimś czasie zorientowano się, że dla mnie jest inne pomieszczenie. Ale jak byliśmy razem, rozmawialiśmy. I on mnie pytał, czy jestem zdenerwowany. - Nie - odparłem. - Nie jestem. To pan może być zdenerwowany. Bo to pan może stracić. Ja mogę tylko zyskać. Więc nie mam powodu, by się denerwować. Tak mu odpowiedziałem. A on, biedak, był taki zdenerwowany, spocony, z Bielanem siedzieli razem... Wiele w tej debacie nie wygrał. - A to dziwne. Bo podejrzewam, że znał pytania. A jak pan ocenia te pytania? - Były ułożone w taki sposób, żeby uderzyć w Trzaskowskiego. To każdy widział. Oczywiście spodziewałem się pytań bardziej merytorycznych, miałem taką nadzieję. A były, jakie były. Więc niczego sobie pan nie przygotował? - Regulamin przedstawiono nam taki, że nikt nie może wejść ze ściągą. Potraktowałem to poważnie. Ale inni... Niektórzy mieli swoje hasła napisane wielkimi literami. Jak kamera nie była na nich skierowana, to czytali, powtarzali, mruczeli. A potem gadali te hasła do kamery. Czyli coś wiedzieli na temat pytań? - Nie znaliśmy pytań. Wiedzieliśmy tylko, że będą o takiej polityce, o innej... Same ogólne hasła. Przed debatą więc nie trenowałem, nie miałem żadnych coachów. Owszem, gdy przyjechałem do Warszawy, koledzy z partii chcieli ze mną ćwiczyć. To im odpowiedziałem, że nie jestem aktorem, nie będę powtarzał frazesów. A słowa Karola Modzelewskiego, że czasem lepiej przegrać, niż się ześwinić szczuciem, miał pan przygotowane? - Proszę pana, ja do Unii Pracy wstąpiłem właśnie ze względu na te wielkie nazwiska - Karola Modzelewskiego, Aleksandra Małachowskiego, Marka Pola... Ze Zbigniewem Bujakiem jeździłem po województwie, przekonywałem, żeby na niego głosowali. Moja żona była fanką Modzelewskiego. Pamiętam spotkania z nim, rozmowy. Te hasła, które głosiliśmy - wolność, równość, solidaryzm. To we mnie tkwi. Zatem takie odpowiedzi narzucają się same. A siedmiogodzinny dzień pracy, postulat Unii Pracy? - Siedmiogodzinny dzień pracy realizuję u siebie od lat. Więc z praktyki wiem, że przez siedem godzin można zrobić więcej niż przez osiem. W jaki sposób? - Człowiek przez osiem godzin nie jest w stanie się skupić na swojej pracy, potrzebuje przerw. I u mnie w spółdzielni ludzie przez siedem godzin wykonują tę samą pracę, którą wcześniej wykonywali przez osiem. Zimą przychodzimy później do pracy, latem wcześniej. Człowiek jest wydajniejszy, kiedy działa w zgodzie z naturą. Poza tym osiem godzin pracy wprowadził Ignacy Daszyński ponad 100 lat temu. I chyba najwyższa pora, żeby więcej czasu poświęcić sobie. Siedmiogodziny dzień pracy to element hasła ogólnego Unii Pracy - człowiek ważniejszy od kapitału. Inne elementy to równa płaca dla kobiet i mężczyzn... - Kolejny to postulat, że emerytura i płaca minimalna powinny być zwolnione z podatku. I trzeci element - leki na receptę powinny być za złotówkę. Moi znajomi pokazują mi rachunki - 300-400 zł wydają co miesiąc na leki, które muszą regularnie zażywać, żeby żyć. Więc to trzeba uregulować. Inne nasze hasło to środowisko ważniejsze od biznesu. Chcemy uwolnić miasta od węgla w paleniskach domowych. Czym innym jest wykorzystywanie węgla w celach przemysłowych czy na wolnych przestrzeniach, tam smog ma gdzie się rozproszyć. Ale w miastach jest przyczyną śmierci wielu ludzi. Popieram też rozwój elektromobilności we wszystkich formułach. I postulujemy, żeby w centrach miast ograniczyć prędkość wszystkich pojazdów, samochodów, motocykli, rowerów do 30 km na godzinę. Żeby zrobić tzw. strefę 30. To będzie i bezpieczniejsze, i bardziej przyjazne dla środowiska. Mniej będzie kurzu, który wzbijają w górę jadące szybko pojazdy. Nie bójmy się też atomu, wszyscy wokół mają elektrownie atomowe. Kolejną sprawą jest przeciwdziałanie stepowieniu Polski, a szczególnie Wielkopolski. Popieram programy małej retencji, trzeba zrobić wszystko, żeby osłabić odpływ słodkiej wody do morza. Widzi pan politykę przez pryzmat realizowania kolejnych ulepszeń, lepszego gospodarowania, poprawy życia. - Przecież po to żyjemy. Jeżeli w Szwecji potrafią tak działać, systematycznie poprawiają raz jedno, raz drugie, to dlaczego nie można u nas? Kapitał nie musi być ważniejszy od człowieka, od środowiska. Wie pan, tam często nawet nie wypada mieć samochodu. A jednostki samorządowe nie mają samochodów służbowych, bo po co, skoro można inaczej, można się przejść. A u nas flota samochodowa przyrasta i przyrasta. Gdyby jej połowę zlikwidować, obyłoby się to bez żadnej szkody dla tzw. VIP-ów, a każda gmina dostałaby karetkę pogotowia. Bo w Polsce jest więcej samochodów służbowych niż gmin. - Przecież to jest kpina! W każdym urzędzie wojewódzkim, w każdym urzędzie marszałkowskim, w każdym ministerstwie pełno jest samochodów służbowych. Po co? Władza nam się zepsuła, rozochociła. A powinna działać po europejsku. - Oczywiście. Zresztą zdecydowanie opowiadamy się za wzmocnieniem współpracy z Unią Europejską, a także z sąsiadami. To lepsze niż szukanie na siłę przyjaźni za wielkim morzem. Ta przyjaźń kosztuje nas miliardy, które można przesunąć na inne cele. Przykład? Zakup F-35 będzie nas kosztować miliardy dolarów. A gdy je dostaniemy, będą w dużym stopniu bezużyteczne, bo dziś na pole walki wkraczają drony, bezzałogowce. Skuteczniejsze, nieangażujące człowieka. Po co więc wydawać te miliardy? Władza powinna być skromniejsza, nie powinna szastać publicznymi pieniędzmi, ma pomagać ludziom. Być dobrym gospodarzem. To jest możliwe i o to trzeba się starać.