Kobiety urodzone w 1953 r. Ponad pół roku minęło od orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, na mocy którego kobiety urodzone w 1953 r. powinny otrzymywać emeryturę obliczaną na bazie wyższej podstawy. Obiecywana nowelizacja Ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wciąż nie została jednak podpisana. Wprawdzie projekt trafił do Sejmu w połowie lipca, ale posłowie nie zdążyli nim się zająć przed wyborami. Według "Gazety Wyborczej" prace zablokował premier Mateusz Morawiecki. Kancelaria milczy w tej sprawie. Przypomnijmy, o co chodzi. Kobiety urodzone w 1953 r. jako ostatni rocznik mogły przejść na wcześniejszą emeryturę. Jednak na mocy ustawy z 2013 r. o emeryturach i rentach zmieniono zasady obliczania podstawy świadczenia w taki sposób, że wcześniej wypłacane środki pomniejszały tę podstawę. Kobiety z rocznika 1953 właśnie w 2013 r. weszły w wiek emerytalny. Jednak w rezultacie zmiany obliczania podstawy świadczenia zostały "ukarane" za to, że skorzystały z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę, choć przecież kilka lat wcześniej nie mogły wiedzieć, że zmienią się przepisy i ich emerytury będą niższe, niż się spodziewały. W marcu br. Trybunał Konstytucyjny uznał, że zmiana przepisów w 2013 r. została dokonana z naruszeniem "zasady zaufania obywateli do państwa i stanowionego przez nie prawa". Za wyrokiem poszedł senacki projekt zmiany Ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczenia Społecznego, na mocy którego kobiety z rocznika 1953 miałyby możliwość ponownego przeliczenia przez ZUS ich emerytur. Eksperci wyliczyli, że podwyżki powinny wynieść średnio 250 zł. Zapewne dlatego po przeliczeniu ich kosztów (wraz z należnymi wyrównaniami) rząd nagle uznał, że oszukane przez państwo emerytki - według danych ZUS jest aż 44 tys. kobiet, które uzyskałyby podwyżkę świadczenia - nie zasłużyły na uwagę posłów. W efekcie, mimo że na wykonanie wyroku TK parlamentarzyści mieli pół roku, projekt utknął na etapie "czytania w Komisji Polityki Społecznej i Rodziny" i - zgodnie z sejmową zasadą dyskontynuacji - trafi do niszczarki. Lichwiarze mogą spać spokojnie "Działalność polegająca na udzielaniu pożyczek o charakterze lichwiarskim jest częstym zjawiskiem w realiach codziennego życia i nie traci na znaczeniu. Lichwiarskie pożyczki, żerujące na biedzie i ludzkich dramatach, a często też na łatwowierności osób starszych lub niedołężnych, pozostają bulwersującym problemem społecznym" - to początek uzasadnienia projektu ustawy antylichwiarskiej, poprawniej - ustawy o zmianie niektórych ustaw w celu przeciwdziałania lichwie, nad którą pracuje Ministerstwo Sprawiedliwości. Projekt zawiera rozwiązania (w tym zmiany w Kodeksie karnym, Kodeksie cywilnym czy w Ustawie o kredycie konsumenckim), które mają zapobiec przede wszystkim nieskrępowanemu windowaniu przez podmioty udzielające pożyczek i kredytów tzw. kosztów pozaodsetkowych. Miałyby one wynosić maksymalnie 10 proc. kredytu. Nowa ustawa wprowadzałaby też kary finansowe dla firm, które wciąż naliczają opłaty ponad ustawowe limity. Co więcej, autorzy projektu chcą wprowadzenia procentowego limitu dla komorniczych zajęć nieruchomości, czyli nie będzie można zlicytować nikomu mieszkania czy domu, jeśli dług będzie niższy niż 5 proc. jego wartości. Najwyraźniej jednak problemy konsumentów naciąganych na drogie pożyczki i ludzi wyrzucanych na bruk za kilka tysięcy złotych długu nie są na tyle bulwersujące, by rządzący uporali się z procesem legislacyjnym, zanim skończyła się kadencja Sejmu. Prace nad projektem trwały niemal trzy lata (formalnie od grudnia 2016 r. - wtedy projekt pojawił się na stronach Rządowego Centrum Legislacji). Ustawa trafiła do Sejmu dopiero w lipcu br. i w tym też miesiącu odbyło się jej pierwsze czytanie. To niestety za późno, by zdążyć przed niszczycielskim działaniem sejmowej zasady dekontynuacji. Konsumenci nadal będą oszukiwani przez parabanki. Alimenty nie tak natychmiast Kolejna zapomniana przez rząd i posłów grupa społeczna to samotni rodzice. Projekt nowelizacji Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego wpłynął do Sejmu jeszcze w lutym 2019 r. Zawierał rozwiązania, które miały przyśpieszyć uzyskiwanie przez dzieci alimentów od rodziców, czyli tzw. natychmiastowe świadczenia alimentacyjne orzekane w sposób uproszczony. To automatycznie zabezpieczałoby interes dzieci na długo przed wyrokiem w sprawie o alimenty. Zmiany w ustawie zawierały prosty i klarowny system naliczania kwot świadczenia natychmiastowego, co byłoby w interesie obojga rodziców, zarówno tego, przy którym pozostaje dziecko, jak i tego, który będzie płacił. Projekt po pierwszym czytaniu w Sejmie w kwietniu skierowano do Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Jak mówi Dorota Herman z Fundacji KiDs, mimo uzyskania pozytywnej opinii Sejm nie podjął dalszych prac nad nowelizacją, chociaż był to projekt rządowy. - Ministerstwo wciąż nie odpowiedziało na nasze pismo - zaznacza przedstawicielka fundacji. Nie udało się więc uzyskać informacji, dlaczego projekt porzucono. "Dobry start", rządowy falstart Nadal nie został też zabezpieczony interes rodziców, którzy zarabiają najniższą płacę krajową i obawiają się, że w związku z ustawową podwyżką wynagrodzenia minimalnego w 2020 r. stracą świadczenie z Funduszu Alimentacyjnego, przekraczając nieznacznie próg dochodowy. Zmiany, które wykluczyłyby ten problem, zawarte projekcie "Dobry start" przygotowanym przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, podwyższały próg dochodowy do FA do 900 zł. Samodzielni rodzice to niejedyna grupa, która nie doczekała się uwagi posłów. "Dobry start" przede wszystkim wprowadzał bowiem do kalendarza świadczeń rodzinnych coroczną wyprawkę dla uczniów, czyli 300+. Obecnie świadczenie jest wypłacane na podstawie rozporządzenia. Mimo że jeszcze w kwietniu na rządowych stronach mogliśmy przeczytać o projekcie, że "To już pewne!", a w lutym premier osobiście chwalił się w mediach "Dobrym startem", ustawy wciąż nie ma. Nie trafi jednak do sejmowej niszczarki, ponieważ do Sejmu projekt nie dotarł. Utknął w ministerstwie. Czyżby rząd obawiał się, że przeszacował wyborcze obietnice i szukał sposobu, by sprytnie wycofać się z 300+? Ulga na niepełnosprawne dziecko nie dla wszystkich W tej chwili rodzice dziecka z orzeczeniem o niepełnosprawności mogą odliczyć od dochodu 92,67 zł miesięcznie. Niestety, ulga przewidziana jest tylko dla osób zarabiających poniżej średniej krajowej, ponieważ aby z niej skorzystać, nie można przekroczyć rocznego dochodu w wysokości 112 tys. zł (lub 56 tys. w przypadku samodzielnych rodziców). Choć wydaje się, że to niemało, pamiętajmy, że chodzi o dzieci wymagające zwykle stałych środków na leczenie i rehabilitację. Rodzice żalą się, że większość tego rodzaju usług medycznych jest bowiem niedostępna w ramach NFZ, a terminy wizyt i terapii są często bardzo odległe. - Ile wydajemy? Podam przykłady - mówi Magdalena, mama trzylatka z kilkoma wadami genetycznymi. Nadal nie ma ostatecznej diagnozy co do typu mutacji, choć wiele badań już zostało wykonanych. Teraz okazało się, że potrzebne jest m.in. badanie genetyczne WES. Koszt - 5,9 tys. zł. - Ale to tylko jeden z licznych naszych wydatków - wylicza mama. - Wcześniej wydaliśmy już 14 tys. zł na niezbędną operację przegrody nosowej, dzięki której u synka zniknął bezdech i zachowania autoagresywne, co więcej - zaczął mówić. NFZ wprawdzie fundowałby zabiegi, ale tylko wtedy, gdybyśmy robili to etapami, na raty, a więc wymagałoby to kilku pobytów w szpitalu i niepotrzebnego z medycznego punktu widzenia cierpienia - dodaje. Prócz tego wylicza jeszcze standardowe miesięczne koszty: intensywna i specjalistyczna terapia logopedyczna to ok. 800 zł miesięcznie, godzina spotkania z rehabilitantem 180 zł, do tego inne wydatki: okulary ok. 500 zł czy wkładki do butów 300 zł. To tylko kilka przykładów z długiej listy. Projekt zmian w ustawie o podatku dochodowym od osób fizycznych, który znosiłby próg dochodowy, zrównując prawa do ulgi wszystkich rodziców niepełnosprawnych dzieci, został złożony w Sejmie 12 września 2019 r. przez Komisję do spraw Petycji. Nie było już czasu, by znalazł się w porządku obrad ostatniego posiedzenia Sejmu, podczas którego udało się jednak przeczytać obywatelski projekt penalizujący edukację seksualną, mimo że ten - jako projekt obywatelski - i tak nie mógł trafić do niszczarki z końcem kadencji. Część rodziców dzieci niepełnosprawnych nie będzie miała nawet ulgi podatkowej, której kwota i tak byłaby kroplą w morzu ich potrzeb. Lobby futerkowe silniejsze niż miłość do zwierząt Wbrew wcześniejszym medialnym przechwałkom i obietnicom, nie udało się w 2018 r. Parlamentarnemu Zespołowi Przyjaciół Zwierząt wywalczyć zakazu hodowli zwierząt futerkowych, uboju rytualnego czy trzymania psów na łańcuchach. Jesienią ub.r. PiS, zapewne w obawie przed reakcjami wiejskiego elektoratu, wycofało się z pomysłu przeciwdziałania cierpieniu zwierząt. Poseł Krzysztof Czabański nie ustawał jednak w wysiłkach i na początku stycznia 2019 r. złożył w Sejmie autopoprawkę projektu. Wprawdzie wymienionych postulatów już w nim nie było, jednak dopisano kilka innych zmian korzystnych z punktu widzenia obrońców zwierząt. Były to m.in. zakaz prowadzenia komercyjnych schronisk dla zwierząt (by przeciwdziałać patologiom, którymi obrosła działalność tego typu podmiotów), wprowadzenie obowiązku czipowania psów i kotów oraz zapisy, które miały pomóc w likwidacji tzw. pseudohodowli. Niestety, poprawiony projekt z nieznanych przyczyn został porzucony na etapie opiniowania przez organizacje samorządowe. Co więcej, poseł Czabański, główny, choć nieskuteczny bojownik PiS o prawa zwierząt, nie uzyskał wystarczającej liczby głosów wyborców, by znaleźć miejsce w Sejmie nowej kadencji. Trudno powiedzieć, czy lepszy słaby bojownik niż żaden, ale wiadomo jedno - nie ma co liczyć na PiS w kwestii poprawy losu zwierząt. E-hulajnogi nadal hulają Mimo że lekarze i ratownicy z SOR-ów narzekają i alarmują, że wypadków z udziałem e-hulajnóg, czyli hulajnóg z silnikiem elektrycznym, jest coraz więcej, i są już notowane wypadki śmiertelne z ich udziałem, wciąż nie ma regulacji dotyczących zasad poruszania się tych pojazdów po drogach. W rezultacie e-hulajnogami, które - jeśli wierzyć zapewnieniom producentów - mogą rozpędzać się do 65 km/godz., jeździ się głównie po chodnikach. Pilnie potrzebny rządowy projekt nowelizacji ustawy Prawo o ruchu drogowym zakłada, że prowadzący hulajnogi będą musieli przenieść się na ścieżki rowerowe lub jezdnie, a jazda po chodniku będzie możliwa tylko w przypadku, gdy ten jest szerszy niż 2 m i nie mamy na drodze żadnej alternatywy w postaci pasa dla rowerów czy jezdni z ograniczeniem prędkości do 30 km/godz. Innymi słowy, e-hulajnogi będą traktowane przez prawo podobnie jak rowery. Brzmi to rozsądnie, kłopot polega na tym, że projekt wciąż nie trafił do Sejmu. Utknął w Ministerstwie Infrastruktury na etapie konsultacji publicznych. Znów niszczarka. Suplementy wciąż jak leki W 2017 r. ówczesny minister zdrowia Konstanty Radziwiłł miał już serdecznie dość reklam i ciągłego wciskania nieświadomym niczego pacjentom często niepotrzebnych suplementów diety, szczególnie tych udających leki. - Idea suplementacji diety jest w większości przypadków zbyteczna. Bardzo wielu z nas daje się po prostu nabrać tym, którzy zachęcają nas uśmiechniętymi buziami. Pracujemy nad tym, żeby nie było ta aż tak powszechne i tak sugestywne - powiedział na antenie TVP Info. Resort zapowiedział więc walkę z suplementową wolnoamerykanką za pomocą nowelizacji Ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia. Chciano w nim zrealizować trzy postulaty: po pierwsze, by przed wprowadzeniem produktu na rynek były przeprowadzane badania ich składu, po drugie, by produkty wyraźnie oznaczać (w projekcie pojawiały się nawet propozycje, jaki procent opakowania powinno zajmować ostrzeżenie, że mamy do czynienia z suplementem, a nie lekiem). I po trzecie, by zakazać producentom reklamowania suplementów tak jak leków, czyli np. za pomocą scenek z aktorami udającymi lekarzy czy farmaceutów. Ponieważ jednak resort zdrowia porzucił projekt, zanim przesłano go do Sejmu, osoby o niewielkiej wiedzy na temat działania mechanizmów reklamy i marketingu, nadal będą nabijane w butelkę. Nic dla kierowców Nie zmieni się także Prawo o ruchu drogowym, ściślej - nie będzie oczekiwanych zmian dotyczących funkcjonowania stacji kontroli pojazdów. Projekt został przygotowany wiosną 2018 r. w ramach wdrożenia dyrektywy UE w sprawie okresowych badań samochodów. Miał być też odpowiedzią na raport NIK dotyczący stacji kontroli pojazdów, który wykazał, że na wielu z nich stan aut jest sprawdzany powierzchownie. Co więcej, okazało się, że stacje same nie są wystarczająco często kontrolowane, a zatem w wielu przypadkach pozostają poza nadzorem starostów. Dlatego Ministerstwo Infrastruktury wymyśliło, że zdejmie z tych ostatnich obowiązek sprawowania pieczy nad stacjami i przekaże go centralnie zarządzanemu Transportowemu Dozorowi Technicznemu. Projekt noweli przewidywał wprowadzenie wyższych o 50 proc. opłat za badanie przeprowadzane później niż 45 dni po terminie. Ostatecznie w obawie, że stacje kontroli będą nadzorowane zbyt surowo, co też bardzo obciąży budżet państwa, projekt odrzucono. Co ciekawe, stało się to w trybie wycofania go z głosowania po trzecim już czytaniu w grudniu 2018 r. Decyzję podjął Jarosław Kaczyński, zapewne również pod naciskiem przedstawicieli stacji kontroli pojazdów. Niepisana zasada, którą można by zbiorczo opisać jako "panie Wieśku, wymienię te klocki po świętach" nadal więc obowiązuje. Anna Brzeska