- To dziecko ze złamanym oczodołem, o, tu jest ślad buta tatusia - prof. Stanisław Kwiatkowski, neurochirurg dziecięcy z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, objaśnia zdjęcie, na którym widać twarzyczkę małego chłopca wykrzywioną bólem. - A to są ślady po sprzączce od paska. Ta kilkumiesięczna dziewczynka ma złamaną kość jarzmową. To niemowlę było duszone, widać jeszcze odcisk kciuka na jego szyi. Gdy kopane jest dziecko, które dopiero zaczyna chodzić, ślady można zobaczyć na wysokości jego kolan - kilkuminutowa prezentacja profesora jest trudna do zniesienia. - Mieliśmy też dzieci przypalane papierosem - prof. Kwiatkowski mówi jednak o tym zwyczajnie, nie może się roztkliwiać nad swoimi pacjentami. Gdy trafia do niego zmaltretowany malec, musi jak najszybciej go zdiagnozować i - jeśli trzeba - operować. Co jakiś czas słyszymy o ciężkim pobiciu dziecka, o jego skatowaniu, niekiedy na śmierć. Dzieje się to w rodzinie, w czterech ścianach, dokąd nie sięga wzrok sąsiadów czy dalszych krewnych. I to nie tylko w środowiskach biedy i patologii społecznej, narkomanii czy alkoholizmu, ale również w tzw. dobrych domach. Tyle że tam zwykle bardziej dba się o pozory. Gdy słyszymy o takiej tragedii, przez chwilę myślimy z przejęciem o tym, ile to dziecko wycierpiało, ale po chwili kierujemy myśli na inne sprawy. Bo po co się zamartwiać cierpieniem cudzych dzieci, skoro nie mamy wpływu na ich los? Czy jednak na pewno nie mamy żadnych możliwości ich obrony? Zespół dziecka potrząsanego Niekiedy prof. Kwiatkowski, nawet gdy po zbadaniu dziecka jest przekonany, że było bite, nie znajduje na jego ciele śladów po uderzeniach. - Ta dziewczynka była smagana mokrym ręcznikiem, by nie pozostały ślady po uderzeniach - na ekranie laptopa widzę jej zdjęcie. - Urazy jednak zostały stwierdzone, ale to wymagało dodatkowych badań. Trudno też udowodnić rodzicom czy opiekunom znęcanie się nad dzieckiem, którego mózg został uszkodzony przez potrząsanie. A nie jest to zjawisko obce, istnieje pojęcie zespołu dziecka potrząsanego. Termin ten jest w użyciu, odkąd w latach 60. w Stanach Zjednoczonych pewna opiekunka tak mocno potrząsała malcem, że uszkodziła jego mózg. Prof. Kwiatkowski wyjaśnia, że przy silnym potrząsaniu dzieckiem mózg nie nadąża za ruchem czaszki i dochodzi do zrywania się naczyń na jego powierzchni. Powstają wówczas krwawienia śródczaszkowe, a w efekcie następuje wzrost ciśnienia śródczaszkowego i obrzęk mózgu. Objawy są niełatwe do wykrycia - dziecko milknie, jest smutne, jego ciałko jest wiotkie, głowa mu opada, oczy kieruje w górę. Główka staje się nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała, bo gromadzi się w niej krew, skóra na niej jest napięta. Często w takich przypadkach dochodzi do zniszczenia nerwu wzrokowego, co powoduje ślepotę. Dużej uwagi lekarza wymaga także wykrycie śladów po dawnych złamaniach kości czy uszkodzeniach organów. Toteż, jak twierdzi prof. Kwiatkowski, gdy istnieje podejrzenie, że mały pacjent był ofiarą przemocy fizycznej, należy go poddać badaniom specjalistycznym. Jeśli lekarz stwierdzi u niego zagojone złamania ręki, nogi, żeber albo kości czaszki, a w historii jego choroby nie ma wzmianki o leczeniu tych urazów, można przypuszczać, że powstały na skutek bicia. Trzeba też wtedy zbadać jego narządy wewnętrzne, by stwierdzić, czy nie ma pęknięcia śledziony, powiększenia wątroby, uszkodzenia płuc lub innych organów albo śladów po wcześniejszych krwawieniach wewnętrznych. Wykonuje się w takich przypadkach różne inne badania specjalistyczne, choćby po to, żeby dowieść, że krwawienia nie zostały spowodowane zaburzeniami hematologicznymi. Dziecko się nie poskarży Najbardziej niebezpieczne są jednak urazy głowy, a dokładniej mózgu - prof. Kwiatkowski jako neurochirurg dziecięcy wie o tym doskonale. Pęknięcie czaszki może się zagoić bez groźnych następstw, lecz gdy mózg jest uszkodzony, dalszy rozwój dziecka nie będzie przebiegał prawidłowo. Ale takie zmiany w mózgu może rozpoznać tylko neurolog bądź neurochirurg dziecięcy po wykonaniu badań specjalistycznych. - W takich przypadkach dziecko patrzy w dół, jego głowa jest nadmiernie duża - wyjaśnia profesor. Wszystkie ślady wskazujące na maltretowanie dziecka trzeba koniecznie stwierdzić w badaniach lekarskich, bo tylko w ten sposób można dowieść rodzicom czy opiekunom, że dopuścili się przemocy. Oni sami z reguły zaprzeczają takim zarzutom. Dziecko maltretowane, nawet gdy jest już nieco starsze, też się nie poskarży, bo wie, że wróci do domu i zostanie sam na sam ze swoimi oprawcami. Rodzice czy opiekunowie w obecności lekarza są zazwyczaj dla dziecka dobrzy, troskliwi, zarzekają się, że nie są sprawcami jego pobicia. Jednak gdy lekarz zdecyduje, że trzeba je przyjąć do szpitala, najczęściej znikają i więcej się nie pokazują. Nie zawsze również takim pacjentem interesuje się jego dalsza rodzina. - Leży teraz u nas ciężko pobity chłopiec, jego rodzice zostali aresztowani. I choć jest już w szpitalu od kilku tygodni, nikt go nie odwiedza - twierdzi prof. Kwiatkowski. - A przecież ma jakichś dziadków, ciotki, wujków. Dlaczego się nim nie zainteresują? Prawdopodobnie wstydzą się za krewnych i nie chcą mieć nic wspólnego z tą sprawą, żeby nie znaleźć się w kręgu współodpowiedzialnych. I tak wokół dziecka maltretowanego wytwarza się zwykle pustka. Nieobojętność wymaga odwagi Kto zatem ma się zająć małym, bezbronnym człowiekiem, dla którego rodzice stali się katami? Prof. Kwiatkowski nieraz zadawał sobie takie pytanie. Istnieje społeczny, moralny, a od pewnego czasu także prawny obowiązek zgłaszania przemocy wobec dzieci. Każdy, kto dowie się o znęcaniu nad dzieckiem - a przestępstwo to jest ścigane z urzędu - ma obowiązek powiadomić organy ścigania. Jednak przestrzegają go tylko ludzie wrażliwi na krzywdę innych. - Jeśli trafia do nas dziecko, co do którego zaistnieje podejrzenie, że zostało pobite, ja jako ordynator zgłaszam ten fakt do prokuratury - mówi prof. Kwiatkowski. - Z rodzicami tych dzieci mam już wtedy mały kontakt, najczęściej widzę ich dopiero na sali sądowej. A wszyscy inni, którzy wiedzą lub choćby podejrzewają, że dziecko jest maltretowane? Jego sąsiedzi? Krewni? Przypadkowi świadkowie? Na ogół nie śpieszą się ze zgłoszeniem do prokuratury czy na policję. Ludzie nie chcą się angażować w cudze sprawy albo wręcz nie wierzą, że ktoś, kogo spotykają na klatce schodowej, kto wita ich z uśmiechem, z pozoru normalny rodzic, dziadek, opiekun, może tak bardzo krzywdzić dziecko. Toteż decyzja o złożeniu zawiadomienia nie jest dla nich łatwa, w dodatku muszą się liczyć z wrogą reakcją czy nawet zemstą oskarżonego. Nie każdy więc decyduje się zarzucić innym takie czyny, zwłaszcza gdy nie jest pewien słuszności podejrzeń. O pewność zaś trudno, kto znęca się nad dzieckiem w obecności innych? W dodatku zawiadomienie zwykle łączy się ze stratą czasu, nerwami i ostracyzmem w środowisku, bo społeczeństwo nie zawsze dobrze ocenia doniesienie na sąsiada czy znajomego, nawet w tak słusznej sprawie. Prof. Kwiatkowski uważa, że wzrasta społeczna wrażliwość na los dzieci cierpiących z powodu przemocy. Tego rodzaju zgłoszeń jest coraz więcej, choć tylko część trafia do prokuratury. - Ostatnio policjanci, wiedząc, że dziecko zostało pobite, przywieźli je do nas, do szpitala - opowiada. - Doceniłem to, przyjąłem ich z aprobatą, a policjantka mi za to podziękowała. "Ludzie zwykle w takich sytuacjach nie stają po naszej stronie, uważają, że brutalnie odbieramy dziecko matce", żaliła się. A ja twierdzę, że dzięki takim postawom udało się uratować wiele dzieci, które w domach rodzinnych nadal by cierpiały, a może już zostałyby okaleczone czy pozbawione życia. Ojcowie biją, matki milczą Z przeprowadzonych niedawno badań sprawców przemocy wobec dzieci wynika, że ok. 37% to ich ojcowie, 20% - konkubenci matek. Nieco rzadziej maltretują dzieci same matki, częściej ich winą jest bierność - gdy partner znęca się nad dzieckiem, nie zgłaszają tego faktu organom ścigania, boją się stanąć w obronie dziecka. Do przemocy wobec dzieci, również niepełnosprawnych, dochodzi też w placówkach opiekuńczych. W ostatnich dziesięcioleciach powstały organizacje i instytucje śpieszące z pomocą dzieciom dotkniętym przemocą. Przed 15 laty Anna Grajcarek założyła w Krakowie Fundację Ad Vocem, która zorganizowała szkolenia dla ponad 700 pielęgniarek, nauczycielek i opiekunów nieletnich, by nauczyć ich rozpoznawania ofiar przemocy i pomagania im. Opublikowano także wznawiany dotąd poradnik "Gdy dziecko potrzebuje pomocy". Pojawiły się opracowania na ten temat, choćby książka Anny Siejak "»Kocham. Nie biję«? Przemoc wobec dzieci w dyskursie publicznym" wydana trzy lata temu przez Biuro Rzecznika Praw Dziecka. Wiele dla obrony dzieci krzywdzonych robi Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę. Istnieją już placówki, do których mogą się udać kobiety z dziećmi uciekające z domu przed przemocą. Zmieniają się przepisy prawne umożliwiające interwencję w życie rodzin, w których dochodzi do przemocy, pomoc ofiarom, a ukaranie sprawców. W 2010 r. przyjęto ustawę o zapobieganiu przemocy w rodzinie - odtąd obowiązuje zupełny zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci. Trudno określić rozmiar tego zjawiska, szacunkowa liczba ofiar przemocy w rodzinie (dorosłych i dzieci) sięga 100 tys., niektórzy mówią, że jest ich znacznie więcej. Dużo jednak zależy od wrażliwości społeczeństwa i gotowości do zaangażowania się w obronę osób krzywdzonych, zwłaszcza tych najbardziej bezbronnych - dzieci. Krystyna Rożnowska