Jeżeli jesteście państwo po świętach, to najpewniej także po rodzinnych i towarzyskich końcoworocznych spotkaniach. Jeśli przy tej okazji od pewnego czasu zauważacie, że polityka - a konkretnie partyjne sympatie - coraz częściej są w stanie poróżnić nawet najbliższych, jest to niestety słuszna intuicja. Stwierdzenie, że polityka dzieli, to oczywiście truizm, ale w czasach szczególnie toksycznej polityki i wyjątkowo ordynarnej propagandy, te podziały nabierają nowej jakości. Coraz częściej nie chodzi w nich już o nic poza tym, że sympatycy partii, jak stadionowi bandyci i fanatycy drużyn sportowych albo religijni sekciarze i ekstremiści, po prostu nie mogą znieść faktu, że ktoś ma inne poglądy. To zagadnienie i problem bezmyślnej partyjnej wojny, w której już dawno nie chodzi o konflikt etosów, idei, a nawet interesów, doczekały się niedawno całkiem ciekawej analizy. I nazwy: głupia polaryzacja. Bo różnica poglądów i stanowisk, nawet spolaryzowana czyli biegunowa, to jeszcze nic złego - problem, i to dotkliwy, zaczyna się wtedy, kiedy różnice istnieją, dzielą i prowadzą do wojny, ale niczego konkretnego już nie dotyczą. Tylko tego, że "my lubimy tych, a wy tamtych". Gdy plemienność bierze górę. Ten fenomen wcale nie jest nieuchwytny - da się go zmierzyć, pokazać w wynikach badań i wyborów i dobrze opisać. A wszystko wskazuje, że wręcz trzeba, bo z biegiem czasu tylko będzie narastał. Podział dla podziału W świeżym eseju dla magazynu "National Affairs" Jonathan Rauch przekonuje, że polaryzację należy przemyśleć na nowo - nawet jeśli może się wydawać, że problem został przedyskutowany i opisany w ostatnich latach do znudzenia. Co więcej, jak zauważa sam Rauch, zjawisko upartyjnienia społeczeństwa - zblokowania się partii i zamykania debaty publicznej w dwóch zwalczających się obozach - amerykańscy politolodzy opisują od połowy lat 70. Co nowego można o nim powiedzieć dzisiaj? Trzeba zacząć od zjawiska, które pokazują zarówno wyniki badań, jak i pobieżna nawet obserwacja - od skurczenia się politycznego centrum. Pew Research Center, jeden z najbardziej uznanych amerykańskich ośrodków badawczych, od wielu lat pyta Amerykanki i Amerykanów o to, czy mają pogląd spójny ze stanowiskiem jednej partii, czy raczej zgadzają się i z częścią stanowisk republikanów, i z częścią stanowisk demokratów. Takich rozsądnych, umiarkowanych bądź centrowych wyborców Pew Research Center przez dziesięciolecia notował bardzo wielu - jeszcze w 1994 i 2004 r. mniej więcej połowa społeczeństwa nie miała jednoznacznie partyjnych poglądów. Ostatnio zaś - te informacje przynosi badanie z 2017 r. - wyborców, którzy nie zgadzają się z tą czy inną linią partii, jest według badań już tylko 32%. Według Raucha, w rzeczywistości może być jeszcze gorzej. Bo - jego zdaniem - w i tak malejącym odsetku tych, którzy dawniej stanowili niepartyjny, umiarkowany elektorat, dziś zawiera się także liczna grupa osób wcale nie umiarkowanych, lecz - przeciwnie - radykałów, którzy nie mieszczą się w żadnej partii właśnie dlatego, że w różnych sprawach mają poglądy ostrzejsze niż którekolwiek ugrupowanie. Wykres pokazuje to zresztą wprost, krzywa poglądów z biegiem lat coraz bardziej spłaszcza się w środku, w górę idą skrajności. A jednak, jak zauważa Rauch, społeczeństwo widziane przez soczewkę socjologa aż tak bardzo nie zmieniło poglądów. Przekonania czarnoskórych obywateli nie są dalej od przekonań białych obywateli, niż były 25 lat temu. Głęboko wierzący i ateiści deklarują mniej więcej to samo co wówczas. Kobiety i mężczyźni różnią się w wyborach, ale wcale nie znacznie ostrzej niż kiedyś. W jednej tylko kategorii polaryzacja pogłębia się dramatycznie - po linii partyjnej. Ludzie deklarujący się jako wyborcy jednej partii coraz bardziej nie zgadzają się z ludźmi deklarującymi się jako wyborcy przeciwnej. I ich poglądy są wobec tego podziału... bez znaczenia. Mamy do czynienia z podziałem dla podziału. Obserwujemy - i to termin rzeczywiście prowokujący i ciekawy - bezsensowną, niespójną, głupią polaryzację. Różnimy się nawet nie tyle bardziej - ile bardziej niemądrze. Byle dalej od sąsiada Ludzie, jak wynika z obserwacji Raucha i cytowanych przez niego badań, nie tyle bardziej kochają własne partie, ile silniej nienawidzą partii przeciwnych i wszystkiego, co z nimi związane. Dotychczasowi wyborcy partii A nie uwierzyli mocniej w jej obietnice i ideały, ale zapałali jeszcze większym wstrętem do partii B. Wzrosły wskaźniki niechęci, deklarowany poziom lęku przed wyborcami przeciwnej partii, skłonność do przypisywania adwersarzom najgorszych intencji. Niezależnie od faktów w badaniach respondenci uważają swoich przeciwników za bardziej radykalnych i odmiennych. Im gorsza wydaje się druga strona, tym bardziej skłonni jesteśmy usprawiedliwiać i znosić naszych - podziały i wzajemna niechęć w społeczeństwie rosną, nawet jeśli postawy polityczne (a to i tak optymistyczne założenie) pozostają niezmienne. "Gorączkowe reakcje na prezydenta Obamę ocierają się o absurd, ale posłużyły do tego, by na zasadzie kontrastu lepszy wydawał się każdy przywódca partii republikańskiej - pisze Rauch - a z kolei jeśli Donald Trump jest diabłem wcielonym, to lepiej poprzeć dowolnego demokratycznego przeciętniaka, jakiego tam mają". Tak, w skrócie rzecz ujmując, autor tekstu w "National Affairs" pokazuje logikę i skutki głupiej polaryzacji. Jasne jest chyba, że tak zdefiniowana głupia polaryzacja nie stanowi problemu wyłącznie amerykańskiej sceny politycznej. Podatne na nią są wszystkie społeczeństwa i kraje, gdzie nie ma dobrze ugruntowanego systemu wielopartyjnego, a debata publiczna zwykła dzielić na pół. Wypisz wymaluj przykład Polski - i polski problem. Ostatnie dziesięć lat z okładem przyniosło aż nadmiar dowodów na to, jak mocno w nasz kraj uderzyło zjawisko, które Rauch diagnozuje w Ameryce. Bo choć między polskim i amerykańskim systemem politycznym jest bardzo wiele różnic, to w kluczowej sprawie niepokojąco się do siebie zbliżają. Polska po 2005 r. przeszła rewolucję zmierzającą do dwupartyjności. Bo - mimo że w Sejmie zawsze znajdują się przynajmniej cztery partie, a w wyborach startuje ich więcej - władzą wymieniają się dwa ugrupowania, a wszystko, co jest obok, dostosowuje się do ich świętej wojny. To warunki stworzone do podzielenia społeczeństwa wzdłuż linii partyjnego konfliktu. Doskonałe laboratorium głupiej polaryzacji. Dla PO PiS, dla PiS PO - największe zło Głupia polaryzacja objawia się tym, że osoby o dość stałych, a niekiedy nawet podobnych poglądach z czasem widzą siebie nawzajem jako coraz większych przeciwników ideologicznych. Na przykładzie wojny PO i PiS można to doskonale pokazać. Wszak te partie miały iść do władzy w 2005 r. jako przyszli koalicjanci. Obydwie widziały swoje prawicowe rodowody i ideologie jako niekonkurencyjne, ale komplementarne - Kaczyńscy i Tusk mieli się uzupełniać, a nie zwalczać. Poglądy na lustrację, stosunek do III RP, wizja polityki zagranicznej oraz integracji europejskiej, program gospodarczy - wszystko to było raczej zbieżne. Dopiero gdy się okazało, że partie nie będą rządzić wspólnie, wyciągnięto na wierzch rzekomo niemożliwe do zatarcia różnice, a do ich eksponowania zaangażowano cały dostępny aparat medialny i propagandowy. Efekty znamy i widzimy gołym okiem: zwolennicy dwóch obozów rzeczywiście postrzegają teraz siebie nawzajem jako najgorszych wrogów, nie znajdują punktów wspólnych i mają o drugiej stronie jak najgorsze zdanie. Dziś obie te partie rzeczywiście są mocno podzielone także w kwestiach programowych - ale to przyszło później. Podział polityczny (co pokazał na przykładzie Ameryki Rauch) okazuje się wtórny wobec podziału emocjonalnego. Inaczej mówiąc, głupia polaryzacja prowadzi do tego, że ludzie widzą radykalne różnice nawet tam, gdzie ich nie ma. Można iść o zakład, że wielu wyborców i PO, i PiS byłoby w szoku na wieść o licznych wspólnych głosowaniach obu partii. Nawet w ostatniej kadencji, gdy jedni drugich wyzywali od najgorszych i uznawali za fundamentalne zagrożenie dla suwerenności i niepodległości Polski. By taka sytuacja była możliwa, potrzebne jest coś, co socjolodzy nazywają negatywną identyfikacją czy tożsamością - przekonanie, że "przynajmniej nie jestem taki jak oni". To oznacza, że dumę, poczucie przynależności czy świadomość swojego miejsca w świecie czerpiemy z faktu, że nie jesteśmy tacy jak ktoś, kogo nie lubimy. Kto ty jesteś - nieważne. Ważne, kim nie jesteś! Gdy ten mechanizm psychologiczny zaczyna rządzić światem polityki, coraz mniej osób opowiada się za czymś, coraz więcej wyłącznie przeciwko czemuś. Do tego przestają być potrzebne spójne programy. Rauch pokazuje, że wyborcy Trumpa głosowali na niego, choć miał poglądy i opinie sprzeczne z tymi, które deklarują sympatycy republikanów - ci sami, którzy go wybrali. Ludzie głosowali pomimo własnych poglądów lub wręcz przeciw nim, byleby nie dopuścić do wygranej "tamtych". Niechęć do przeciwnika pozwala wytłumaczyć własną niekonsekwencję i niespójność poglądów. Coś podobnego zachodzi w Polsce. To zjawisko pozwala przecież lepiej zrozumieć, dlaczego wyborcy PO głosują na tę partię i pozostają jej wierni mimo kalejdoskopu poglądów i stanowisk: jesteśmy za 500+, a potem przeciw, za złagodzeniem prawa aborcyjnego i za jego zaostrzeniem, za związkami partnerskimi i przeciw nim itd. Analogicznie wyborcy PiS pozostają przy partii Kaczyńskiego, gdy chowa ona lidera na czas wyborów i prezentuje swoją umiarkowaną twarz, ale są też przy niej, gdy z powrotem pierwsze skrzypce grają Macierewicz z Ziobrą. Ten rodzaj lojalności czy uporu czasami wymyka się racjonalnym ocenom właśnie dlatego, że jego fundamentem są emocje i lęki, a nie logiczna ocena programów i wyborczych zobowiązań. Chociaż więc analitycy i komentatorzy próbują pouczać polityków, że jest inaczej, anty-PiS wciąż jest programem największej partii opozycyjnej i - lepiej lub gorzej - działa. Dlatego też próżno szukać spójnego programu i tożsamości ideologicznej PiS - bo wystarczy radykalne odrzucenie wszystkiego, co reprezentowały III RP i nadwiślański liberalizm. Taki rodzaj polaryzacji prowadzi również do tego, że musimy wybaczać sobie i swoim reprezentantom coraz więcej niekonsekwencji i kluczenia - dzięki tej specyficznej tolerancji w polityce jest więcej tlenu dla szarlatanów i krętaczy. Byleby stanowili czytelny punkt odniesienia i byli przeciwnikami tych, których nie lubimy. Znane ziarno niezgody Oczywiście sami politycy nie byliby zdolni do wywołania tak daleko idącej społecznej zmiany. Na pogłębiający się w Polsce podział wielki wpływ miały dobrowolne zaangażowanie się mediów i dziennikarzy w wojnę tożsamościową i ich olbrzymia inwestycja w obrzydzenie jednej strony drugiej. Podobną rolę odegrały Facebook i inne platformy społecznościowe. Pole do wyrażania różnic i wzniecania agresji, często pod zupełnie fałszywym pretekstem, zwiększyło się tysiąckrotnie. Dziedzictwo dwubiegunowego podziału - przechowane po 1989 r. - również zostało umiejętnie spożytkowane w kampanii pogłębiania podziałów i dołożyło się do późniejszych wydarzeń. Gotowy był już rezerwuar wyobrażeń o "zdrajcach", "zaprzańcach", "wrogach ojczyzny" itd. Słabość systemu politycznego i konstrukcja polskiego parlamentaryzmu (z mało znaczącą rolą opozycji i symboliczną głową państwa) przyczyniły się do tego, że głupia polaryzacja odgrywa dziś tak wielką rolę. Bo o to, że jest ona w Polsce faktem, trudno się sprzeczać. Tezy Raucha, że wyborcy idą za swoim plemieniem, a nie za swoim poglądem, że niechęć do przeciwnika jest silniejsza niż przekonanie o słuszności własnych racji i że partyjny konflikt zastępuje faktyczny spór ideowy, znajdują potwierdzenie na naszym gruncie. Jak temu zaradzić, to osobny i obszerny temat. Nie ma jednak żadnych złudzeń co do przyczyny - olbrzymią większość opisanych negatywnych zjawisk i mechanizmów zapoczątkował fałszywy, pseudodwupartyjny system, który zawładnął Polską po 2005 r. I - choć nikt jeszcze nie wynalazł genialnego sposobu na zaradzenie podziałom w XXI w. - my przynajmniej, przy wszystkich naszych problemach, wiedzielibyśmy, od czego zacząć. Jakub Dymek