Prawie 10 lat temu Ministerstwo Spraw Zagranicznych przygotowało pismo - w odpowiedzi na interpelację posła PiS Arkadiusza Mularczyka - na temat roli Polski i Polaków w międzynarodowych instytucjach i kosztów naszej działalności w ich ramach. Uczestniczymy, obsadzamy stanowiska, płacimy składki do budżetu OBWE, NATO i UE - co oczywiste - ale na liście znalazły się też Międzynarodowa Organizacja Frankofonii i Spotkania Konsultatywne Stron Układu w sprawie Antarktyki. Jesteśmy obecni w kilkuset organizacjach, zarówno tych z pierwszych stron gazet, jak i w grupach, których praca i postanowienia mają wyłącznie ekspercki i niszowy charakter. Po lekturze interpelacji można było mieć wrażenie, że Polska za dużo płaci za członkostwo w instytucjach międzynarodowych i chyba nie za bardzo nam się to "opłaca". Ministerstwo odpisywało wtedy grzecznie, że udział w międzynarodowych organizacjach to dla Polski przede wszystkim korzyść, nie koszt. I że według tych kryteriów należy go oceniać. Dziś, zdaje się, już nikt podobnych wątpliwości nie podnosi. Niekoniecznie dlatego, że jest lepiej, a Polacy są tak mocni w światowych instytucjach. Eksperci oceniają raczej, że po latach zaniedbań, chaotycznej "dekomunizacji", wskutek czasem obiektywnych trudności, a czasem autosabotażu i stawiania interesu partyjnego nad dobro Polski, gramy poniżej swoich możliwości. Według najsurowszych ocen zaś - także poniżej możliwości, które przy wszystkich ograniczeniach i bilansie sił miały II RP i PRL. Dlaczego? W UE i tak nieźle Ostatnie sprawozdanie Komisji Europejskiej wskazuje, że Polacy w instytucjach unijnych stanowią mniej niż 5% personelu. To dużo czy mało? Jak wiele rzeczy w UE również proporcja urzędników z danego państwa członkowskiego wyliczana jest za pomocą algorytmu uwzględniającego liczbę ludności kraju. Według tego algorytmu Polska powinna obsadzać 8,2% wszystkich stanowisk. Jesteśmy więc sporo poniżej limitu. Mowa tu rzecz jasna o stanowiskach w administracji europejskiej, nie wśród reprezentantów politycznych - jak w Parlamencie Europejskim - czy wśród komisarzy, gdzie umówiono się na to, aby każdy kraj UE mógł liczyć na "swoją" tekę. Tam, gdzie ważne są kompetencje, możliwości i chęć pracy w europejskiej administracji, Polaków jest mniej niż dostępnych dla nich miejsc. Co więcej, gdy rozbijemy te liczby na kategorie zatrudnienia i obejmowane stanowiska, szybko wyłoni się kolejna prawidłowość. Polaków jest mniej, niż być powinno, na najwyższych szczeblach biurokracji - ponadprzeciętnie więcej zaś na niższych. Na pewnym poziomie w instytucjach UE kilkakrotnie liczniejsza od polskiej jest reprezentacja dużo mniejszej Irlandii, o Belgii z oczywistych powodów już nie wspominając. Grupa, w której Polacy i Polki bezapelacyjnie wygrywają pod względem liczby zatrudnionych, to z braku lepszej nazwy "wykwalifikowani asystenci" - w połowie stawki, jeśli chodzi o kompetencje i zarobki. Oczywiście wiele instytucji nie prezentuje podobnie drobiazgowych wyliczeń i nie ma dokładnych zasad przydziału. Dlatego proste porównania - czy liczymy się bardziej niż sąsiedzi, czy radzimy sobie lepiej niż wcześniej, czy gonimy czołówkę - nie zawsze są możliwe. Na to samo zwraca uwagę Jan Truszczyński, dyplomata, jeden z negocjatorów naszego przystąpienia do Unii, pierwszy Polak na stanowisku dyrektora generalnego w Komisji Europejskiej. - Obiektywnych mierników wykorzystania krajowego potencjału w instytucjach międzynarodowych nie ma. Bezpieczniej powiedzieć, że nie wykorzystujemy maksimum naszych możliwości na stanowiskach kierowniczych, a na pozostałych jest już z tym bardzo dobrze. Zaraz jednak Truszczyński dodaje, że on sam jest na emeryturze, podobnie jak drugi dyrektor generalny w Komisji z naszego kraju, Jerzy Plewa. Jarosław Pietras, jedyny Polak na tym szczeblu w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej, również zbliża się do wieku emerytalnego, "a następców nie widać". Młodszej generacji jest trudniej ze względu na długą i sformalizowaną drogę awansu, kolejne szczeble, które trzeba przejść, i wymogi wieloletniego doświadczenia w administracji. Od innego rozmówcy słyszę jednak anonimowo, że gdyby polscy politycy i urzędnicy w UE bardzo chcieli i byli zdolni do inwestowania w młodszych, czasem nawet agresywnie i na granicy zasad - jak ich niemieccy odpowiednicy - to i rezultaty byłyby inne. Czy to źle, że nie ma "naszych"? - Komisja Europejska nie jest prostacką machiną służącą do przepychania swoich interesów narodowych. Ale jeśli jakiś kraj ma pięciu czy sześciu dyrektorów generalnych, jest to dla niego lepsza sytuacja - nie tylko wizerunkowo wydaje się bardziej sprawny, ale rzeczywiście taki jest - mówi Truszczyński. Tyle że w UE i tak jest najłatwiej. Mamy tam proporcję miejsc, jesteśmy dużym krajem członkowskim, a w ostatniej dekadzie jedne z najbardziej eksponowanych pozycji zajmowali byli premierzy Jerzy Buzek i Donald Tusk. Dużo trudniej poradzić sobie tam, gdzie znaczenie trzeba wywalczyć, wypracować sojuszami i poprzedzić grą dyplomatyczną. W NATO karabinowa seria w kolano O to, czy wykorzystujemy swój potencjał na arenie międzynarodowej, pytam Witolda Jurasza, publicystę Onet.pl oraz eksperta do spraw wschodnich, wcześniej na placówkach dyplomatycznych w Mińsku i Moskwie. - Polska jest słabo reprezentowana w instytucjach międzynarodowych, głównie z powodu utrudnień i kłód rzucanych nam pod nogi... przez nas samych - odpowiada. Jego zdaniem problem wynika z tego, co kolokwialnie nazywamy polskim piekiełkiem - braku solidarności, obawy, że ktoś wybije się ponad nas, chęci równania w dół i podcinania skrzydeł co bardziej ambitnym koleżankom i kolegom. Problem znany w wielu instytucjach naszego życia publicznego, nie tylko w dyplomacji. - Znam więcej nominacji Polaków na ważne stanowiska międzynarodowe, które zawdzięczają oni samym sobie albo poparciu innych krajów. Nie w tym sensie, rzecz jasna, że są cudzymi agentami - zastrzega Jurasz - tylko dlatego, że ich awans bardziej skłonni byli poprzeć koledzy z Berlina, Brukseli czy Londynu niż z Polski. Polska często nie tylko nie popiera kandydatur Polaków, ale nawet je torpeduje. Na dowód przytacza też własną historię, gdy starał się o pozycję w międzynarodowej organizacji, istotną dla regionalnych interesów Polski. - Dowiedziałem się, że zostało dwóch kandydatów i że jestem jednym z nich, a jeśli moją kandydaturę poprze jeden z byłych ministrów spraw zagranicznych, dostanę stanowisko. Naszego byłego szefa dyplomacji o poparcie mnie poprosił ówczesny wiceminister. I rzeczywiście, poszedł mejl z rekomendacją mojej kandydatury - napisany jednak tak, że dało się wyraźnie wyczuć, że nie jestem naprawdę popierany. Później dowiedziałem się, że moją kandydaturę wręcz sabotowano. Stanowisko, którego objęcie przez Polaka opłaciłoby się z regionalnych i kulturowych powodów, ostatecznie objął Portugalczyk. Słowa Witolda Jurasza można oceniać jako publicystykę, i to ostrą, ale w ostatnich latach wyszło na jaw sporo kontrowersji związanych z polityką kadrową kolejnych ekip rządowych. W 2018 r. w tygodniku "Polityka" głos zabrali byli już wtedy przedstawiciele Polski za granicą: Jacek Najder, ambasador Polski przy NATO, i gen. bryg. Jarosław Stróżyk, attaché wojskowy w Waszyngtonie. W rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem opowiadali z rzadką jak na dyplomatów otwartością (i po nazwiskach!), jak nominacje do ważnych struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego są po 2016 r. blokowane - a rządzący Polską czasem nawet sabotują już trwające kadencje fachowców. Tak było z gen. Januszem Bojarskim, którego odwołano ze stanowiska komendanta Akademii Obrony NATO w Rzymie. Rozmówcy "Polityki" potwierdzili też plotki, że za kadencji ministra Antoniego Macierewicza Polska chciała wysłać do NATO m.in. publicystę "Gazety Polskiej Codziennie" dr. Krzysztofa Zielkego i politologa dr. hab. Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego. Można bezpiecznie powiedzieć, że przynajmniej części z tych ambicji PiS nie udało się zrealizować, za to skutecznie storpedowano nominację już wcześniej zaakceptowanych czy pożądanych kandydatów. "Pozycja Polski na arenie międzynarodowej słabnie. W NATO jedziemy na oparach sukcesów, które udało nam się wcześniej wypracować. (...) Nie pamiętam, żeby w ciągu ostatnich dwóch lat jakiś Polak zwyciężył w konkursie na ważne stanowisko. Wcześniej wygrywało 80% zgłaszanych przez nas kandydatów", mówili Stróżyk i Najder. Głośnych dymisji albo autosabotaży było jeszcze kilka. Za kadencji ministrów Waszczykowskiego i Macierewicza od pracy odsunięci zostali Adam Kobieracki (wieloletni zastępca sekretarza generalnego NATO) i Tomasz Chłoń (pełnomocnik MSZ ds. szczytu NATO w Warszawie i jeden z jego organizatorów). Szczególnie sprawa Chłonia wzbudzała gorzki śmiech, gdyż MSZ straciło do niego zaufanie już po tym... jak zgłosił się do konkursu na wiceszefa moskiewskiego biura Sojuszu Północnoatlantyckiego i go wygrał. Cykle wymiatania NATO i UE dostarczają najbardziej widowiskowych przykładów takiego podejścia. Jednak, choć MSZ nie uaktualnia na bieżąco informacji o karierach Polaków we wszystkich strukturach międzynarodowych, według ocen ekspertów tak samo słabo jest z walką o obecność w ONZ, OBWE czy WHO. Wiemy, że do Banku Światowego i Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju garnęli się byli politycy i premierzy, chociaż nie wszyscy imponowali znajomością języków i kompetencjami. Nie wiadomo zaś nic o skoordynowanych staraniach, by wraz z krajami naszego regionu walczyć o ważne pozycje, jak udało się to Bułgarom, gdy na dyrektor zarządzającą Międzynarodowego Funduszu Walutowego wybrano Kristalinę Georgiewą. - Jak realizuje się nasz potencjał w instytucjach międzynarodowych? Słabo, i to po części z naszej winy - podsumowuje zwięźle prof. Małgorzata Bonikowska, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. - To, jak słabo Polska zabiega o wysokie pozycje w strukturach międzynarodowych dla Polaków, budzi czasem nawet zdziwienie w świecie dyplomacji. Polityczna proweniencja czy animozje personalne w kraju powinny wtedy zejść na dalszy plan, bo liczy się cel nadrzędny - prestiż państwa i wzrost jego wpływów. Paradoksalnie to dziś, w czasach agresywnych nacjonalizmów i kryzysu liberalnej globalizacji, właśnie uczestnictwo w instytucjach jest wyrazem dbania o narodowy interes. Doskonale widać, że kluczowy komisarz czy szefowa międzynarodowej agendy jest w stanie bronić swojej ojczyzny czy blokować niekorzystne dla niej decyzje. Nikt nie wiedział, że pandemia uderzy akurat za kadencji tego, a nie innego dyrektora generalnego WHO, ale jasne jest, że lepiej mieć teraz na takim stanowisku "swojego" człowieka - albo przynajmniej kogoś przewidywalnego. Prof. Bonikowska zwraca jednak uwagę, że zaniechaliśmy myślenia o polityce międzynarodowej jako autonomicznej dziedzinie działalności państwa - podporządkowano ją krajowemu konfliktowi. - W ostatnich kilku latach w Polsce nastąpiła głęboka polaryzacja - nie tylko polityczna, ale i społeczna. Jednocześnie polityka zagraniczna została podporządkowana polityce wewnętrznej, a ambicje dyplomatów ograniczono do minimum. Dominuje myślenie: lepiej nie wystawić nikogo lub wystawić słabego i przegrać, niż zaproponować kogoś z innego obozu politycznego. To marnowanie potencjału własnego kraju. Nie bez znaczenia jest zaostrzająca się z biegiem lat (i wraz ze wspomnianą polaryzacją) potrzeba wymiany kadr. Po 1989 r. mogło się wydawać, że już raz wymieciono starych i "podejrzanych" zawodowych dyplomatów - jednak w XXI w. nałożył się na tę tendencję kolejny trend. Jedna ekipa "dekomunizuje" część aparatu dyplomacji i mianuje swoich, po czym następna również "dekomunizuje", ale też pozbywa się ludzi mianowanych przez poprzedników. Jest rok 2020, proces powtarza się po raz kolejny i wciąż znajdują się jacyś byli funkcjonariusze WSI czy osoby, które zaczynały pracę przed 1989 r., których można się pozbyć. Tylko kraj z nieskończenie długą ławką wyszkolonych kadr przeszedłby taki cykl zwolnień, redukcji i dymisji bez uszczerbku. - Dorobiliśmy się w PRL fachowców, którym nie można odmówić sporych umiejętności, a nawet sukcesów - oczywiście w ramach możliwości epoki i pomimo bycia częścią bloku wschodniego. Potem, w III RP, po początkowych zawirowaniach, dorobiliśmy się kolejnej ekipy zawodowców, pracujących dla kraju, który stał się popularny i doceniany na świecie. Natomiast od kilku lat obserwujemy zwrot w podejściu do polskiej polityki europejskiej i zagranicznej oraz kolejną zmianę ekipy. To wszystko nie ułatwia sytuacji Polakom, którzy pracują lub chcą pracować w strukturach międzynarodowych. Będzie im trudniej o awans - mówi prof. Bonikowska. Historia jest złośliwa Oczywiście choć perspektywa krótkoterminowa może być kusząca, rację ma prof. Bonikowska - dochodzenie do istotnej pozycji w globalnej dyplomacji to lata wysiłków na poziomie i jednostki, i państwa. A czasem większym grzechem w perspektywie historycznej okazuje się nie jedna głupia decyzja czy bezmyślna czystka, ale brak setek decyzji małych, lecz ważnych. Każda ekipa, która chce krytykować władzę i jej politykę zagraniczną, powinna zaś raczej zadbać o wychowanie lepszych ekspertów i ekspertek niż oponenci. Anegdota z początku tekstu - o interpelacji poselskiej w sprawie kosztu uczestnictwa Polski w organizacjach międzynarodowych - dobrze pokazuje złośliwość, z jaką mści się czasem historia. 10 lat temu ktoś mógł narzekać i obawiać się, że inwestujemy aż za dużo w międzynarodową obecność Polski - dziś należy się obawiać czegoś dokładnie odwrotnego. Jakub Dymek