Konrad Piasecki: Smutno, fatalnie rozpoczął się ten tydzień, ten poniedziałek. Człowiek PRL-owskiej opozycji, premier, współtwórca konstytucji, wysłannik ONZ. Z której z tych ról pan najmocniej zapamięta Tadeusza Mazowieckiego?Jacek Protasiewicz: - Absolutnie z pierwszego premierowania niekomunistycznego. Pamiętam dzień, kiedy objął tę funkcję. My, działacze NSZ, byliśmy wtedy na takim obozie przygotowawczym nowego roku akademickiego w Białce Tatrzańskiej. To był wzruszający dzień. Tak pana premiera zapamiętałem. Później były już mniej wzruszające, a bardziej gorączkowe dni jego walki z Lechem Wałęsą o prezydenturę. Czy pan należał wówczas do jego zwolenników czy przeciwników? - Ja wówczas głosowałem za Lechem Wałęsą, ale to nie oznaczało braku szacunku dla tego, co zrobił pan premier Mazowiecki - jako premier czy jako lider opozycji. Takie były wówczas moje emocje, byłem młodszy, radykalniejszy i oczekiwałem tego "przyspieszenia Wałęsowskiego". Potem razem byliśmy z panem premierem we wspólnej partii Unia Wolności... No właśnie, Mazowiecki był partyjnym przywódcą. - Tak, to prawda. Pamiętam ten zjazd, kiedy wybieraliśmy pomiędzy nim a Leszkiem Balcerowiczem. I ja głosowałem na Tadeusza Mazowieckiego. Takie to są skomplikowane wybory polityczne. Posłuchaj Kontrwywiadu RMF FM Ale uważa pan, że hasło "Siła spokoju"- bo to było jego hasło wyborcze w 1990 roku - to jest hasło, które najlepiej, najbardziej precyzyjnie go określa... określało? - Tak, tak, to prawda. Chociaż w sensie marketingowym było jednak pewnie nietrafione. Dlatego że - jak się potem nauczyliśmy wszyscy z praktyki kolejnych kampanii wyborczych - to nie spokój jest tym, co najbardziej przemawia do wyborców, tylko raczej obietnica pozytywnej zmiany. Ale prawda, że siła spokoju do końca towarzyszyła panu premierowi. - Ja spotkałem go ostatnio podczas bardzo sympatycznej uroczystości w Belwederze, kiedy nadawany był order panu Poetteringowi (Hans-Gert Poettering, były szef PE - przyp. red.). Potem mieliśmy okazję wspólnie siedzieć przy stole, na obiedzie zorganizowanym przez prezydenta Komorowskiego. I to była bardzo, bardzo miła rozmowa - właśnie z człowiekiem, który jest... był mądry, mądry historyczną również wiedzą, i który był bez wątpienia historyczną postacią. Do tego właśnie taka do końca siła spokoju, siła argumentów, które robiły wrażenie. Tak że pamiętam również i to ostatnie nasze spotkanie sprzed kilku miesięcy. Cześć pamięci Tadeusza Mazowieckiego. Panie pośle, po co panu właściwie ten fotel dolnośląskiego barona? - Żeby uporządkować sprawy tu w regionie, w relacjach z samorządowcami... Nie jest tak, że on jest panu potrzebny jak piąte koło u wozu? - Ja byłem przewodniczącym Platformy wrocławskiej przez ostatnie dwie kadencje. I muszę powiedzieć, że mamy tutaj takie poczucie, że we Wrocławiu straciliśmy atrakcyjność, naszą pozycję, głównie na skutek konfliktu z Rafałem Dutkiewiczem. Kiedy mogę naprawić tę sytuację, to chciałbym ją naprawić, a to da się zrobić dzisiaj już tylko i wyłącznie z funkcji szefa regionu, bo ten konflikt przelał się niestety z miasta na sejmik wojewódzki i na nasze relacje nie tylko miejskie, ale i regionalne. A nie jest tak, że nawet panu bardziej chodziło nie o to, żeby wygrał Protasiewicz, ale żeby przegrał Schetyna? - Nie, absolutnie. Takiej motywacji nie miałem. Ja znam Grzegorza lat 27 czy 28. Współpracowaliśmy wielokrotnie i to bardzo blisko. Więc nie chodziło o negatywną motywację przeciwko Schetynie, tylko raczej o to, żeby przynieść pozytywne rozwiązanie dla dolnośląskiej Platformy w konflikcie, który parę lat temu powstał. Ja również byłem u jego zarania i czuję się odpowiedzialny, żeby ten konflikt rozwiązać pozytywnie. Ale nie będzie pan przekonywał słuchaczy i mnie, że premier nie maczał palców w tym pańskim kandydowaniu. Pytanie, czy to była prośba czy raczej partyjne polecenie. - To nie było partyjne polecenie. Ale prośba była. - To nie była prośba... Sugestia. - Sugestia. Czy da się znaleźć jakiś sposób na to, żeby we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku nie skończyć porażką. Bo wiemy, że czasy są trudniejsze niż w 2010 roku. Również wyniki Platformy mogą być gorsze. Więc o ile poprzednio udało nam się o włos, powiedziałbym, uniknąć powstania koalicji "Wszyscy przeciwko Platformie", o tyle w przyszłym roku mogłoby to być trudniejsze, jeśli zamiast jednego, prawdziwego wroga, jakim jest PiS - z którym pewnie nigdy nie znajdziemy albo długo jeszcze nie znajdziemy wspólnego języka i możliwości współpracy - będziemy mieli w regionie drugiego, silnego - w postaci właśnie ruchu samorządowego wokół Dutkiewicza. Czy to jest początek końca Grzegorza Schetyny jako numeru dwa w Platformie czy koniec ostateczny? - Ja za długo znam Grzegorza Schetynę, żeby uważać, że on w jakikolwiek sposób zaakceptuje, czy pogodzi się z tak zwanym... Z tą porażką. - ... jakby z końcem. To jest człowiek, który rozumie politykę. Umie politykę uprawiać. I przede wszystkim jest niezwykle konsekwentnie walczącym politykiem. Więc to, że nie jest szefem regionu, w niczym nie zmienia faktu, że pozostaje w pierwszej lidze polityków Platformy Obywatelskiej. To co mu teraz Donald Tusk powinien zaoferować? - Myślę, że te słowa, które padły wczoraj w Gdańsku, wskazują kierunek: naprawdę partnerską współpracę w wymiarze ogólnopolskim, bo za region ja będę odpowiadał. A pan będzie też odpowiadał za sekretarzowanie generalne w Platformie? - Nie, to raczej nie. W tej sytuacji na pewno nie chciałbym brać na siebie dodatkowego obowiązku, bowiem wystarczająco dużo pracy będzie tu, na Dolnym Śląsku, żeby jeszcze obciążać się funkcjami takimi jak sekretarz generalny. To jest duża odpowiedzialność i strasznie dużo czasu by to pochłaniało. Bo i takie głosy były, czy jako nowy szef regionu zaproponuje pan Grzegorzowi Schetynie kandydowanie do europarlamentu? - Nie, o tym nie myślałem, jesteśmy jeszcze przed rozmową i raczej myślimy o współpracy tu, w ramach zarządu regionu. Na kwestie przyszłości politycznej, czyli kandydowania do Sejmu czy europarlamentu, to mamy jeszcze czas. Przede wszystkim sam zainteresowany musi wiedzieć, gdzie by chciał się realizować politycznie. A kto z tych weekendowych wyborów wyszedł mocniej poraniony i bardziej skompromitowany? To, co się działo w sobotę w Karpaczu, bardziej przypominało, przyzna pan, porachunki, a nie rozmowę partyjnych przyjaciół. - Ja się nie zgadzam nie dlatego, żeby teraz bronić dobrego imienia Platformy za wszelką cenę. Ja wczoraj nawet rozmawiałem z wieloma ludźmi, nawet przypadkowymi na lotnisku w Warszawie. Oni mówili: "To był fascynujący spektakl demokracji, naprawdę emocjonujący. Myśmy to wszystko oglądali i to się działo na naszych oczach". Ale jak się sugeruje fałszerstwa wyborcze, bo Schetyna na przykład mówi, że było więcej głosów niż wydanych kart, to już mało świętuje demokracja. - To pewnie jakieś emocjonalne sformułowanie, ponieważ komisja skrutacyjna składała się przecież w większości z przedstawicieli obozu pana marszałka Schetyny. Przewodniczącym był jego bliski współpracownik, wicemarszałek województwa. I komisja nie stwierdziła takiej sytuacji. Tam w ogóle nawet cień podejrzenia nie padł. - Natomiast to, co ludzie widzieli, a my przeżywaliśmy tam, na miejscu, to była prawdziwa rywalizacja, która rozstrzygała się pojedynczymi głosami. Moim zdaniem, lepszego, uczciwszego spektaklu demokracji nikt widzom nie zafundował - nie tylko w ten weekend, ale w ciągu ostatnich kilku lat, żadna z innych partii politycznych. Uścisnęliście sobie ręce po? - Tak, są nawet zdjęcia i to był prawdziwy uścisk z uśmiechem na twarzy, bo rzeczywiście rywalizacja była twarda i zwycięstwo jest słodkie. Porażka bywa gorzka, ale to w niczym nie zmienia faktu, że szanujemy się nawzajem i cały czas mogę powiedzieć: "Lubię pana marszałka". Konrad Piasecki