Naczelna Prokuratura Wojskowa mówi o tym, że próbki trafią do Polski za pół roku, ale może się okazać, że ten termin jest mało realny. W zeszłym tygodniu prokuratorzy mówili, że sześć miesięcy zajmie sama analiza materiałów zebranych w miejscu katastrofy prezydenckiego tupolewa. Teraz okazuje się, że do tego trzeba dodać miesiące samego oczekiwania na próbki - a polska prokuratura jest bezradna i nie ma żadnej pewności, kiedy te dowody trafią do kraju. Jak usłyszał w NPW reporter RMF FM Krzysztof Zasada, trwa dopiero ustalanie z Rosjanami, czy przyślą te obszerne materiały, czy też Polacy będą musieli pojechać po nie sami. Jeśli okaże się, że w grę wchodzi tylko druga opcja, to prokuraturę czeka kolejnych kilka tygodni samego ustalania terminu wizyty. W praktyce oznacza to, że jesteśmy skazani na dobrą wolę Rosjan - lub jej brak. Badania próbek dadzą odpowiedź Badania kilkuset próbek pobranych przez polskich prokuratorów w Smoleńsku mają wyjaśnić kwestię obecności cząsteczek materiałów wybuchowych we wraku prezydenckiego tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Pod koniec października "Rzeczpospolita" podała, powołując się na rzecznika Prokuratury Generalnej Mateusza Martyniuka, że próbki, które wskazali polscy biegli, nadal są w Rosji. Zostały one wytypowane przez polskich biegłych na podstawie wskazań urządzeń, które wykazały obecność cząstek wysokoenergetycznych, których źródła pochodzenia mogą być przeróżne - powiedział Martyniuk. Dodał, że "próbki te zostaną dopiero do Polski sprowadzone w ramach pomocy prawnej". Medialne zamieszanie wokół doniesienia o materiałach wybuchowych Polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej. Nasi biegli odmówili podpisania ostatecznej opinii o przyczynach zgonu ofiar katastrofy bez dokładnego przebadania wraku. Dlatego do Smoleńska wraz z prokuratorami pojechali biegli pirotechnicy z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, z nowoczesnym sprzętem. Według doniesień "Rzeczpospolitej", urządzenia wykazały między innymi, że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje miały być znalezione również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Sensacje "Rzeczpospolitej" zdementowała Wojskowa Prokuratura Okręgowa. Później ze swoich tez wycofała się także sama gazeta, która opublikowała oświadczenie, że pomyliła się, pisząc o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały - oznajmiła, zaznaczając, że "jednak nie można wykluczyć materiałów wybuchowych".