Justyna Kaczmarczyk, Interia: Panie profesorze, wyobraźmy sobie, że dostaje pan wypłatę 2,6 tysiąca złotych z hakiem. Mieszka pan w Krakowie. Jak za to przeżyć? Stanisław Mazur, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie: - To sytuacja, w której znajduje się część pracowników uczelni wyższych, którzy zarabiają niewiele więcej powyżej płacy minimalnej. Niestety jest ich wciąż wielu. Jakoś się im udaje związać koniec z końcem. Jest to jednak okupione wielkimi wyrzeczeniami i koniecznością dodatkowego zarobkowania. To dla nich sytuacja i frustrująca i zarazem poniżająca. Podana kwota to przykład z życia jednej z wykładowczyń. Z ustawy zresztą wynika właśnie tak - nauczyciel akademicki dostaje co najmniej 50 proc. wynagrodzenia profesora, a wynagrodzenie profesora to, według rozporządzenia, 6410 zł brutto. Czyli 3205 zł brutto podstawy na start. - To falstart, a nie start. Kiedy pracownik otrzymuje 2,6 tys. zł, budzi to jego zdumienie, potem frustrację, a na końcu pojawia się wisielczy humor i pytanie: co ja mogę z tym zrobić? Jak mam utrzymać siebie i swoją rodzinę? Nie ma już na czym oszczędzać, więcej - szuka dodatkowych zajęć i dochodów, pracując 12-14 godzin dziennie. I nawet jak się udaje związać koniec z końcem, to nie sposób wyrzucić z głowy natarczywie powracającej myśli o dotkliwym upadku prestiżu społecznego i materialnego pracownika uniwersyteckiego. Miarą tego upadku jest przywoływane 2,6 tys. zł. Jest nią też jakiekolwiek porównanie wynagrodzeń młodego pracownika akademickiego i pracowników wielu branż, które nie wymagają długiej nauki i ciągłego rozwoju. To najniższa ustawowa podstawa. Dla kogo taka stawka? - W przeważającej mierze dla pracowników administracyjnych uczelni. W przypadku nowych pracowników, którzy podejmują pracę na etatach badawczo-dydaktycznych, czyli dla asystentów to kwota jest nieco wyższa - "na rękę" około 3 tys. zł. Przekornie można byłoby rzec, że bieda na uczelni się zdemokratyzowała. Kiedyś istniały znaczące rozbieżności, jeśli chodzi o wysokość wynagrodzeń dla różnych grup pracowników. Teraz zróżnicowanie to uległo spłaszczeniu, a zarazem realnemu obniżeniu uległy wszystkie wynagrodzenia. O ile nie ma większego problemu ze spłaszczeniem, to z jego kierunkiem już tak. Dlaczego nie spłaszczamy w górę? Jeśli spojrzymy na wielkość finansowania przeznaczanego dla szkolnictwa wyższego w Polsce, to okaże się, że znacznie więcej pieniędzy z budżetu państwa jest rozdawane bez głębszej refleksji nad skutkami społecznymi i gospodarczymi. Może wyborczymi? Mówi pan "bieda na uczelni się zdemokratyzowała". Co z tym robić? - Odpowiedź na to pytanie jest relatywnie prosta. Należy znacząco podnieść poziom finansowania sektora nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce - opowiadam się za wzrostem na poziomie 3 proc. PKB. Obecny poziom tego wsparcia jest dalece niewystarczający dla realizacji przez uniwersytety formułowanych wobec nich oczekiwań, czyli prowadzenia wysokiej jakości badań i nowoczesnego kształcenia. Bez tego nie sposób budować konkurencyjnej pozycji naszego państwa na arenie międzynarodowej i tworzyć warunków dla godziwego życia jego obywateli. Rażąco niskie finansowanie tego sektora nabiera dodatkowej dramaturgii w sytuacji galopującej inflacji, a to już 17 proc., i szybujących cen energii - w przypadku uniwersytetów odnotowujemy kilkunastokrotny wzrost w ciągu tego roku. Aby temu zaradzić, konieczny jest znaczący wzrost wielkości subwencji dla uczelni wyższych. Subwencja w 2022 r. ma wzrosnąć o 0,5 proc. (o 72,0 mln zł), natomiast koszty operacyjne o 13,4 proc. (o 2,8 mld zł). Skutkiem będzie zmniejszenie pokrycia kosztów operacyjnych subwencją z 66,7 proc. w 2021 roku do 59,1 proc. w 2022 r. Z drugiej strony konieczne jest kierowanie większych środków na konkursy i granty zarządzane przez Narodowe Centrum Nauki i Centrum Badań i Rozwoju. Recepta, co trzeba zrobić, jest dobrze znana. Skąd problem z realizacją? - Pytanie, które należy jasno postawić, to czy nieustannie, od wielu lat powtarzane przez polityków deklaracje o kluczowej roli sektora nauki i szkolnictwa wyższego i konieczności jego wzmacniania, znajdą rzeczywiste odzwierciedlenie w decyzjach rządowych i ministerialnych. Czy jesteśmy w stanie wyjść z tego zaklętego kręgu myślenia życzeniowego i czy rządzący będą mieli dość odwagi, żeby rzeczywiście uznać, że to sektor kluczowy dla przyszłości. Ja wiem, że wybory są zawsze za chwilę i łatwiej wpłynąć na ich wynik prostymi transferami społecznymi. Ale prawdziwa troska o jakość przyszłej gospodarki wymaga myślenia dalekowzrocznego. Tego życzę wszystkim politykom. - Dodatkowym wyzwaniem, które staje przed uczelniami wyższym w Polsce jest spadek liczby studentów, co ma główne źródło w niżu demograficzny. Niesie to za sobą szereg konsekwencji, także finansowych. Jak spadła liczba studentów? - W Polsce w ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba studentów zmniejszyła się o 34 proc., obecnie to około 1,2 mln studentów. Podam także przykład Krakowa. Dziesięć lat temu mieliśmy pod Wawelem ponad 200 tys. studentów. W tym momencie studiuje tu około 130 tys. osób. Należy przyjmować więcej osób na studia, żeby uczelnie mogły się utrzymać? - To byłaby nieracjonalna perspektywa patrzenia na uczelnie. Uczelnie są po to, aby kształciły na możliwie najwyższym poziomie. To ich absolwenci stanowią największy zasób rozwojowy naszego państwa. To z powodu ich kompetencji i umiejętności przychodzą do nas zagraniczni inwestorzy, a globalne firmy uruchamiają u nas swoje oddziały, oferując coraz lepszej jakości i lepiej opłacaną prace. Kiedy liczba absolwentów spada, firmy pukają do drzwi uczelni i mówią: chcemy więcej dobrze wykształconych absolwentów. Bez nich kurczą się nasze możliwości rozwojowe. Z tego punktu widzenia troska o polskie uczelnie i tworzenie warunków dla ich funkcjonowania, szczególnie w wymiarze finansowym, to polska racja stanu i strategiczny interes państwa. Kto tego nie rozumie, nie powinien zajmować się polityką i rządzeniem. Wiem, że to mocne słowa, ale nie czas na uprzejmości. Mówi pan o firmach zatrudniających studentów. Ale czy nie mają one ochoty zatrudnić wykładowców? Zgaduję, że pieniądze oferują lepsze. - Nasi studenci studiów magisterskich, a nawet studiów licencjackich, rozpoczynając pracę, otrzymują wynagrodzenie na poziomie około 5 tys. zł brutto. Dodam, że firmy zagraniczne działające w naszym mieście oferują studentom staże w wysokości około 3 tys. zł brutto. To powoduje, że nasz student nieraz otrzymuje wyższe wynagrodzenie nie tylko od asystenta, ale też adiunkta, który jest jego nauczycielem. Jednym z tego efektów jest odpływ pracowników z uczelni. Cześć osób już zapowiada, że odejdzie, jeśli w kolejnych miesiącach nic się nie zmieni. I niestety, mówię to ze smutkiem, nie dziwię się temu podejściu. Przedstawiciele firm, gdy słyszą o zarobkach na uniwersytecie, przecierają oczy ze zdumienia. Stawiają pytanie, jak to może być. A pan stawia to pytanie ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi? - Pan minister był wielokrotnie informowany o sytuacji uczelni wyższych. Przygotowaliśmy jako Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) stosowne opracowania. Wierzyliśmy, że przedstawione w nich liczby, obrazujące skalę problemów finansowych, przemówią najlepiej. - Zostaliśmy zaproszeni do Sejmu na obrady podkomisji, która zajmowała się wynagrodzeniami na uczelniach wyższych. Zaprezentowaliśmy zebrane dane. Uczestniczący w posiedzeniu tej podkomisji posłowie tak opozycji, jak i większości rządowej - w tym sekretarz stanu w MEiN reprezentujący ministra Czarnka - w pełni podzieli nasze argumenty, a przedstawione liczby uznali za prawdziwe. I co za tym poszło? - Zapewnienie, że Ministerstwo Edukacji i Nauki podziela nasze argumenty i nie dopuści do katastrofy finansowej uczelni wyższych. Ale co dalej? - Uczelnie otrzymały decyzję MEiN o przekazaniu środków na wzrost wynagrodzeń o 4,4 proc. Każda podwyżka niskich wynagrodzeń pracowników jest ważna. Kiedy jednak spojrzymy na de facto zamrożenie wynagrodzeń w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego w ostatnich kilku latach oraz szybującą inflację, podwyżka na tym poziomie przez wielu pracowników została odebrane jako swoisty policzek. - Pan minister Czarnek obiecuje także wprowadzenie szkół wyższych do grupy instytucji wrażliwych, czyli takich, które będą mogły kupować energię elektryczną po cenach, na które je stać. Nie wiem, czy tak się stanie. Bardzo na to liczymy. Jeśli się to nie zdarzy, to w najbliższych miesiącach rektorzy bardzo wielu uczelni staną przed pytaniem: czy wypłacić pensje, czy regulować rachunki za prąd? Czy ja dobrze rozumiem - pensje pracowników mogą zostać niewypłacone? - Uczelnie robią wszystko, co możliwe, żeby to się nie zdarzyło. Jednak nawet najbardziej skuteczne sposoby zwiększania przychodów i radykalne oszczędności mają swoje granice. Dobrze to obrazuje wzrost kosztów energii elektrycznej. Posłużę się przykładem naszego Uniwersytetu. Do końca lipca rachunki za energię wzrosły z ok. 2 mln do ok. 12 mln rocznie, a teraz słyszmy, że mogą one w nowym roku wzrosnąć do 20 mln. W tej sytuacji pytanie o to, czy pensje, czy rachunki za prąd nie jest takie bezpodstawne. Wiadomo, co wybiorą rektorzy, jeśli staną przed takim wyborem. Nauka zdalna rozwiązałaby problem? - Tylko częściowo. Nie jesteśmy w stanie zamknąć uczelni na cztery spusty, wyłączyć całkowicie ogrzewania, prądu. Część budynków musi być choć w minimalnym stopniu ogrzewana. Są też takie urządzenia i komputery, których nie można tak po prostu wyłączyć. Ponadto warto zwrócić uwagę, że rozmawiamy nie tylko o radykalnym wzroście cen energii, choć ten jest najbardziej widoczny, ale także o ogólnym wzroście kosztów operacyjnych. Basen państwo zamknęli. - Szukaliśmy rozwiązania, które obniżałoby koszty funkcjonowania uczelni - a zamknięcie basenu było jedną z nich - aby możliwe było kontynuowanie kształcenia stacjonarnego, bez konieczności przechodzenia na kształcenie zdalne. Prowadzenie zajęć w trybie stacjonarnym jest kosztowne i aby je utrzymać potrzebujemy dodatkowych środków. Zamknięcie basenu, to stosunkowo prosty zabieg, dzięki któremu uzyskamy minimum 1 mln zł oszczędności. A co ze studentami? Mieszkanie znaleźć coraz trudniej, ceny horrendalnie wysokie. Jak na to reaguje uczelnia? - Odnotowujemy radykalny wzrost cen wynajmu mieszkań, nie tylko w Krakowie. Wielu studentów znalazło się w dramatycznym położeniu. Z jednej strony bardzo wzrosły ceny mieszkań w stosunku do tych sprzed wakacji - ok. 50 proc. Z drugiej zaś strony brakuje miejsc. Słyszę coraz częściej historie, jak właściciele mieszkań organizują aukcje - zapraszają kandydatów i mówią: wynajmie ten, kto da więcej. W relatywnie dobrej sytuacji są studenci tych uczelni, które posiadają własne domy studenckie. Ponadto istnieje solidarność między uczelniami i te, które dysponują wolnymi miejscami w akademikach udostępniają je studentów uczelni, których takich miejsc nie posiadają. Z pewnością nie rozwiąże to jednak problemów lokalowych studentów. Co dalej? Czy przedstawiciele środowiska planują rozmowy z ministerstwem? - Tak, planujemy. Aby rozmowy te były rzeczowe, przygotowujemy kolejne raporty, które pokazują czarno na białym, jaka jest sytuacja. Wiele na to wskazuje, że tak uczelnie, jak i MEiN podzielają opinię o dramatycznej sytuacji finansowej uczelni. Czekamy na decyzje, które miałyby nam pomóc ten trudny czas przetrwać. Podwyżka 4,4 proc., jak się pani domyśla, nie została zbyt euforycznie przyjęta w środowisku akademickim. Dlatego też na przykład podjąłem decyzję, aby na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie podnieść wynagrodzenia pracowników powyżej 8 proc., dopłacając do wspomnianych 4,4 proc. środki z budżetu uczelni. Teraz czekamy na zamrożenie cen energii. Jeśli to nie zostanie załatwione, środowisko akademickie - w istocie rzeczy niezwykle wyważone w swoich sądach i zachowaniach - może znaleźć się w sytuacji, że będzie musiało myśleć o bardziej radykalnej formie wyrażenia dezaprobaty wobec sytuacji, w której się znalazło. Protest? - W kuluarach spotkań różnych akademickich gremiów słowo "protest" zaczęło się ostatnio coraz częściej pojawiać. Zazwyczaj wypowiadający to słowo dodają "poczekajmy jeszcze chwilę, zobaczymy, czy rządzący dotrzymają słowa".