Z prof. Pawłem Rowińskim, hydrologiem i wiceprezesem Polskiej Akademii Nauk, rozmawiają Aleksandra Gieracka i Justyna Mastalerz.Aleksandra Gieracka, Justyna Mastalerz: Padają kolejne rekordy ciepła, lodowce topnieją w zastraszającym tempie, niedługo Ziemia nie będzie nadawała się do życia, mamy kilka lat na uratowanie planety albo wszyscy zginiemy - słyszymy ostatnio niemal z każdej strony. Jest aż tak źle? Prof. Paweł Rowiński: - Jest źle, a w przyszłości będzie bardzo źle, jeśli nic nie zrobimy. Co takiego właściwie dzieje się w tej chwili na Ziemi? - Temperatura wzrosła mniej więcej o jeden stopień w stosunku do epoki przedprzemysłowej. Porównuje się ją do temperatury z lat 1850-1900 lub po prostu do końca XIX w., bo wtedy temperatury były mniej więcej wyrównane. Wydaje się pozornie, że taki wzrost nie jest aż tak groźny, chociaż zauważalny. Skąd zatem te wszystkie katastroficzne scenariusze? - Wszelkie trendy zmian klimatycznych pokazują, że jeśli będziemy dalej emitować tyle gazów cieplarnianych, ile emitujemy, to pod koniec stulecia temperatura wzrośnie o 3-4 stopnie. Jakie to będzie miało konsekwencje? - Tam, gdzie jest sucho, będzie jeszcze suszej, a tam, gdzie jest gorąco, będzie jeszcze goręcej. Zatem to nie jest tak, że sytuacja się ładnie wyrówna i będzie cieplej tylko tam, gdzie teraz jest zimno. To spowoduje, że mnóstwo miejsc na Ziemi nie będzie nadawało się do życia. Albo nie będzie tam wody, albo będzie tak gorąco, że aż nie do wytrzymania. Podniesie się poziom mórz - zagrożone zalaniem będą nie tylko odległe, biedne rejony jak wyspy Republiki Kiribati, o których zwykle myślimy, ale także Miami, Wenecja, nie mówiąc już o naszym Helu. Ludzie zaczną uciekać. Ile ludzi będzie musiało opuścić swoje domy? - Mówimy tu o milionach, którzy będą szukać dla siebie nowego miejsca na Ziemi. Już teraz liczby są zatrważające: w 2017 r. 18,8 mln ludzi ze 118 krajów było zmuszonych do opuszczenia domów na skutek katastrof naturalnych. Liczba ta podwoiła się od 1970 r., a jest to skutkiem zmian klimatycznych powiązanych z ubóstwem, nierównościami, wzrostem zaludnienia miast, złą gospodarką przestrzenną i kiepskim zarządzaniem. Skala migracji będzie ogromna, a my nie radziliśmy sobie nawet z ostatnią falą migracji. To spowoduje olbrzymie zmiany społeczne, bo gdzieś tych ludzi trzeba będzie przyjąć. Jeśli nie będziemy chcieli ich przyjąć, to dojdzie do konfliktów zbrojnych. Wolelibyśmy raczej usłyszeć zapewnienie, że nie będzie aż tak źle... - To są katastroficzne scenariusze, ale mówimy o sytuacji, jeśli nic nie zrobimy. Na jakim etapie jesteśmy obecnie? - Kryzys klimatyczny już się rozpoczął. Wzrostu temperatury nie zauważamy z dnia na dzień, ale już w ciągu dekady w Polsce możemy odczuć średni wzrost o 0,2-0,4 stopnia. Już teraz odczuwamy skutki suszy i obserwujemy bardzo dużo gwałtownych zjawisk - powodzi, huraganów czy gradobić, chociaż jesteśmy w średnich szerokościach geograficznych. To już się dzieje, natomiast nastąpi znacząca intensyfikacja tych procesów. My i tak żyjemy w miejscu, gdzie jest stosunkowo najlepiej i pewnie przez długi czas będzie się tu dawało żyć. Ekstremalne zjawiska atmosferyczne staną się naszą codziennością? - Wyższe różnice temperatur będą powodowały gwałtowne zjawiska. Będziemy mieli dwie pory roku, co już się w Polsce realizuje. Zima będzie cieplejsza, bezśnieżna, deszczowa. Taka paskudna. To oznacza, że nie będziemy mieli roztopów śniegu, a rzeki będą słabiej zasilane. Z kolei lata będą suchsze i gorętsze, niż były.Kilkanaście dni temu z niedowierzaniem obserwowaliśmy, jak na zachodzie Europy padały kolejne rekordy ciepła. - Również w Polsce. W latach 70. mieliśmy około cztery dni w roku z temperaturą powyżej 30 stopni Celsjusza. W tej chwili mamy ich kilkanaście, czyli już trzykrotnie więcej. To powtarza się z roku na rok. Co nie oznacza, że nie zrobi się nagle zimno, nie zrobi się plucha. W tym roku czerwiec był rekordowym miesiącem, ale lipiec nie był już nadzwyczajny. Ciągle jednak bijemy jakieś rekordy. Pojawiają się obawy, że może też zabraknąć wody w kranach. Z tym problemem musiały się już zmierzyć Skierniewice. Grozi nam to na większą skalę? - Polska jest jednym z najbardziej deficytowych w wodę krajów w Europie, za nami są Malta i Cypr. Przychodzi okres suchy i zaczynamy mieć problem, bo wody jest po prostu za mało. Woda w Polsce jest też potwornie brudna. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale dane GUS z 2016 r. pokazują, że 178 rzek jest czystych, podczas gdy 1452 mają stan zły. Trochę lepiej, ale niewiele lepiej, jest z jeziorami. Mniejsza ilość wody powoduje, że problem zanieczyszczenia wód powierzchniowych nabiera jeszcze większego znaczenia. Które regiony Polski są najbardziej zagrożone niedoborem wody? - Dotyczy to Kujaw, obszaru łódzkiego i Wielkopolski. Mówi się tam o zjawisku stepowienia - nie jest to oczywiście zjawisko o skali kojarzonej np. z Afryką Północną, ale wody powierzchniowej jest coraz mniej i spadają tam również wody gruntowe. A gleby ulegają degradacji - erodują, mają gorsze fizyczne, chemiczne i biologiczne właściwości.ONZ alarmuje, że jeśli nie zaczniemy działać, to od katastrofy klimatycznej dzieli nas zaledwie 12 lat. Z kolei australijski think thank Breakthrough - Narodowe Centrum na Rzecz Odnowy Klimatu, przewiduje, że jeśli nie podejmiemy "drastycznych działań", to po 2050 r. nastąpi "upadek cywilizacji". W opracowaniach naukowców pojawiają się różne granice czasowe. Ile zatem zostało nam czasu na uratowanie planety? - Jeśli nie zrobimy nic, a temperatury będą wzrastać o tyle stopni, ile prognozujemy, to pod koniec tego stulecia kryzys migracyjny i konflikty zbrojne staną się prawdziwą perspektywą. Dodajmy jeszcze większą liczbę katastrof naturalnych, brak wody, głód... W jaki sposób globalne ocieplenie może zostać zahamowane? - Musimy doprowadzić do emisji zerowej, to znaczy do sytuacji, w której będziemy pochłaniać tyle samo dwutlenku węgla, ile wyemitujemy. Powinniśmy do tego dojść w 2050 r. Żeby zrealizować scenariusz, który mówi o tym, że temperatura wzrośnie do końca stulecia o 1,5 stopnia w stosunku do 1900 r., do 2030 r. trzeba obniżyć emisję dwutlenku węgla o 45 proc. Całkiem zmian nie zahamujemy, ale chodzi o to, by zrealizować scenariusz optymistyczny. A jeśli się nie uda? Jaka jest alternatywa? - Inne, wciąż optymistyczne scenariusze, mówią o zahamowaniu wzrostu temperatury na poziomie 2 stopni. Ale bez zbiorowego wysiłku ten wzrost do końca stulecia może wynieść więcej niż 3 stopnie. A przecież wraz z końcem stulecia procesy się nie zatrzymają i wzrost temperatury będzie postępował dalej. Te pół stopnia robi aż tak dużą różnicę? - Ograniczenie globalnego ocieplenia do 1,5 stopnia Celsjusza w porównaniu z 2 stopniami może zmniejszyć liczbę osób narażonych na ryzyko związane z klimatem i narażonych na ubóstwo nawet o kilkaset milionów do roku 2050. Według pana są realne szanse na zrealizowanie scenariusza zakładającego wzrost temperatury o 1,5 stopnia? - Jeśli nie weźmiemy się za to natychmiast, to nie zrealizujemy. Następny scenariusz, czyli wzrost temperatury o 2 stopnie, jest trochę łatwiejszy do realizacji, ale ciągle bardzo ambitny - wtedy zmniejszenie emisji dwutlenku węgla do zera netto musiałoby nastąpić mniej więcej w roku 2070. Mówimy o konieczności ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Jak tego dokonać? - My patrzymy na zmiany klimatyczne tylko jak na kryzys - słyszymy hasła dekarbonizacji, zamykania kopalń. To na pewno perturbacja, ale to nie jest jeszcze dramat. To olbrzymia szansa na innowacyjność, a innowacje zawsze rozwijają kraj. Potrzebujemy innowacyjnych rozwiązań w energetyce, transporcie, pomysłów na redukcje emisji w każdej dziedzinie przemysłu, wdrażania rozwiązań pozwalających na wzrost wydajności, np. dzięki internetowi rzeczy, wprowadzanie rozwiązań tzw. gospodarki cyrkularnej. Nowe działania i technologie, przestawienie gospodarki na zerowe emisje to szansa w skali globalnej na dziesiątki milionów nowych miejsc pracy. Podjęcie tych działań wymaga decyzji ze strony polityków. Tymczasem część z nich ignoruje i wyśmiewa ostrzeżenia naukowców dotyczące zmian klimatu. - To jest trochę tak, jak z ruchami antyszczepionkowymi - nauka mówi jedno, a zawsze znajdzie się grupa ludzi, która powie, że to nieprawda. W przypadku polityków jest w tym wszystkim jakiś cynizm. Nie wiem, czy oni w to naprawdę wierzą, czy po prostu próbują tak mówić, bo olbrzymia populacja związana z przemysłem wydobywczym to znacząca część wyborców. Dekarbonizacja nie oznacza niewydobywania węgla, tylko niespalanie go i nieprzedostawanie się go do atmosfery. To dotyczy też ropy czy gazu. Można sobie wyobrazić, jak silne i bogate jest lobby, które naciska na utrzymanie pozyskiwania różnych paliw kopalnych. Dopóki nie będzie woli politycznej, żadne zmiany nie nastąpią. - Musi być zgoda rządów i globalna solidarność, żeby coś wspólnie zrobić. Irytujemy się na polityków, ale w samym środowisku naukowym też pojawiali się sceptycy, którzy mówili, że nie ma dowodów na zmiany klimatu.- Właśnie opublikowano raport, z którego jasno wynika, że 99 proc. naukowców, zajmujących się profesjonalnie problematyką klimatyczną, zgadza się, że zmiany klimatu są wywołane przez człowieka. To ustalenie jest niepodważalne? - Tak, to jest niepodważalne. Naukowcy nie stwierdzili tego na podstawie głosowania czy przekonywania się nawzajem, tylko na podstawie badań, które prowadzą w zakresie modelowania, obserwacji rdzeni lodowych, badań geologicznych, czy w oparciu o dane statystyczne. Każdy prowadzi badania inną metodą, ale wszyscy dochodzą do tych samych wniosków. To nie może być błąd. Mówiąc brutalnie, gdy ktoś twierdzi, że to jest nieprawda, to albo jest geniuszem, wiedzącym coś więcej niż te rzesze uczonych na całym świecie, albo jest pozbawiony elementarnej wiedzy. Nauka jest absolutnie zgodna. W czerwcu na szczycie UE Polska razem z Węgrami, Czechami i Estonią zablokowała podjęcie zobowiązania, by do 2050 r. Unia osiągnęła neutralność klimatyczną. Premier Morawiecki mówi, że rząd nie ma sobie nic do zarzucenia, jeśli chodzi o politykę klimatyczną. - Cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że się nie zgadzam (śmiech). Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia. Ale niestety politycy tego szczebla, mówiąc takie rzeczy, dają sygnał w dół. Ludzie mogą pomyśleć: "Skoro to nie jest takie istotne, to wcale nie musimy działać; jakieś gryzipiórki coś piszą i sprawiają problemy", a problem jest przecież bardzo poważny. To, że dzieje się to w Polsce, to jeszcze pół biedy, bo nie mamy takiego wpływu na świat. Ale już wypowiedzi Donalda Trumpa mają globalne skutki. On wciąż należy do tych, którzy uważają, że zmiany klimatu to przekręt naukowy. Dotykają pana takie oskarżenia? - To naprawdę musiałby być niezwykle dobrze zorganizowany "spisek" czy "zmowa naukowców", żeby Rosjanie, Amerykanie, Brazylijczycy i reszta świata mówili to samo, skoro każdy jest finansowany inaczej. Skoro umiemy aż tak dobrze spiskować, to dobrze o nas - naukowcach - świadczy (śmiech). Dostrzega pan szansę na zmianę nastawienia przywódców? - Czasem, niestety, trzeba spaść na dno, żeby coś odczuć, żeby zacząć działać. Jest to jednak bardzo niebezpieczne podejście. A nikt tak bardzo nie może wpłynąć na polityków, jak opinia publiczna. Ja też zawsze mówię, że może jeszcze odpowiednio zareagować przy urnie wyborczej. Czego oczekuje pan od polskiego rządu, jeśli chodzi o politykę klimatyczną? - Przede wszystkim powinniśmy mieć poważny program, w którym będzie jasno pokazane, co należy robić - krok po kroku. A my nie mamy żadnego programu. Mówiąc o dekarbonizacji, przecież nikt nie namawia polityków do tego, żeby jutro zamknąć wszystkie kopalnie. Trzeba opracować programy tworzenia alternatywnych źródeł energii. Musimy zastanowić się nad tym, co robić, a nawet tego namysłu nam brakuje! Zamiast tego okopujemy się na swoich pozycjach, a Polskę wyrzucamy na margines i nie wspieramy programów przeciwdziałania kryzysowi klimatycznemu. Prezydent Andrzej Duda zapewniał niedawno, że "nie pozwoli zamordować polskiego górnictwa". A węgiel uważa za "największy skarb". - Trzeba przyjąć do wiadomości, że może i węgla wystarczy na 200 lat, ale jego wydobycie będzie zupełnie nieopłacalne. To wcale nie jest tak, że robimy na tym jakiś wielki biznes. Dużo węgla importujemy i to z kierunku, który też nie jest specjalnie korzystny politycznie. Problemu nie rozwiąże też wyprodukowanie samochodów elektrycznych, dopóki czerpią one prąd z węgla. To wszystko będzie miało sens, gdy elektryczne samochody będą zasilane prądem, który jest czysty w sensie emisji CO2. Ostatni raport z marca tego roku Stowarzyszenia Europejskich Akademii Nauk EASAC pokazuje, że samochody elektryczne tam, gdzie prąd produkowany jest z węgla, powodują większą emisję dwutlenku węgla, aniżeli klasyczne - benzynowe. Zaskakujące, prawda? Rozumiemy, że rząd nie jest w żaden sposób zainteresowany wsparciem ze strony naukowców, jeśli chodzi o politykę klimatyczną? - Nie dostrzegamy, by ktoś nas słuchał ze szczególną uwagą. Ważnym elementem było to, że COP24 odbył się w Polsce, chociaż nie prezentowaliśmy się dobrze. W zeszłym roku miałem przyjemność uczestniczyć w Zgromadzeniu Ogólnym w Papieskiej Akademii Nauk, gdzie rozmawialiśmy o zmianach klimatu, i przykre było to, że nawet tam o Polsce mówiono bardzo krytycznie... Czułem się tam jak człowiek z kraju, w którym nie rozumie się zachodzących zmian. Skoro politycy zawodzą, to jak każdy z nas może przyczynić się do walki o planetę? - Po pierwsze możemy nie kupować plastikowych butelek. Oj, to chyba przykład powinien iść z góry. U pana, panie profesorze, w gabinecie widzimy woda dalej w plastiku. - To jest, niestety, skutek dawnego zamówienia, ale już powiedzieliśmy, że z tym koniec i podjęliśmy decyzję - żadnych plastikowych opakowań w Akademii. W domu piję kranówkę (śmiech). To jest też zmiana mentalna, bo muszę powiedzieć, że znacznie wcześniej ode mnie wszelkie rozwiązania prośrodowiskowe przyjęła moja córka. Eliminowanie plastiku, picie kranówki, co jeszcze? - Każdy z nas może oszczędzać wodę. Jeśli każdy oszczędzi kilka litrów i pomnożymy to przez liczbę mieszkańców kraju, to jest to już zauważalne. Jeśli można gdzieś pojechać pociągiem, a nie samolotem, to wybierzmy pociąg. Ograniczmy podróże samochodami. Ograniczmy spożycie mięsa. Wyjdzie nam to na zdrowie. Otaczajmy się zielenią. Drzewa pochłaniają CO2. Przeciętny człowiek może zrobić dużo. A jak pan przekona do działania sceptyków, którzy mówią, że ich kroki w skali świata i tak nic nie zmienią, więc nie ma sensu się starać? - Trend się zmienia. Rower stał się bardzo modny, oszczędność wody też zaczyna być trendy. W Skandynawii mówi się już o wstydzie latania samolotami. Kilka lat temu plastikowe siatki to był standard, a teraz widocznie mniej osób z nich korzysta. Zmiana świadomości może spowodować ogromne zmiany, już nie mówiąc o tym, że musimy się nauczyć, że to nie jest aż takie straszne poświęcenie. I na ogół powoduje, że żyjemy zdrowiej, w przyjemniejszym otoczeniu. A jak, według pana, jest ze świadomością zmian klimatycznych wśród Polaków? - Niedawny sondaż Kantar pokazał, że 66 proc. Polaków obawia się, że skutki zmian klimatycznych będą mały bezpośredni wpływ na ich życie. Ta świadomość jest lepsza niż wśród polityków. Czyli jednak jest nadzieja. - Wydaje mi się, że jest. Musimy wywierać presję, a to przyniesie pozytywne efekty. Rozmawiały: Aleksandra Gieracka i Justyna Mastalerz ***Czytaj także: Czy w Polsce może zabraknąć wody?Chcesz wiedzieć więcej o zmianach klimatycznych? Zobacz nasz raport specjalny