Łukasz Rogojsz, Interia: Awantura wokół jednej listy opozycji zupełnie przykryła coś, czym opozycja miała się naprawdę martwić, a więc zmiany w Kodeksie wyborczym. Z punktu widzenia opozycji jest się czego obawiać? Prof. Jarosław Flis: - Te zmiany, na szczęście, nie są takie duże. Najważniejsze z nich wprowadzą raczej chaos niż wypaczą wynik wyborów. Tych zmian jest sporo. Które są najważniejsze? - Zmiana lokalizacji komisji wyborczych i sposobu liczenia głosów. Na wpłynie to na przebieg wyborów zależy od tego, jak ludzie się do tych zmian dostosują. Bo wpływ tych zmian jest w dużej mierze zależny od sposobu reagowania ludzi. Z jednej strony - władz gminy, z drugiej - komisarzy wyborczych. Jak rozumieć, że decydująca będzie reakcja ludzi? - Gminy mogą potraktować nowe przepisy dosłownie, tworząc komisje w każdej miejscowości powyżej 200 mieszkańców, ale mogą też zgłosić komisarzowi wyborczemu, że nie ma możliwości, by tworzyć nowe komisje, bo nie ma odpowiednich lokali albo ponieważ te, którą są, nie są dostępne dla niepełnosprawnych. Komisarze mogą to sprawdzać, ale mogą również tylko przyjąć do wiadomości, zdając się na lokalne rozeznanie sprawy. Zjednoczona Prawica argumentowała, że zmienia Kodeks wyborczy, żeby zdemokratyzować wybory. Z pana wyliczeń wynika, że wprowadzone zmiany dotkną mniej więcej 10 proc. Polaków, a więc niespełna cztery mln ludzi. Co to za ludzie, co to za wyborcy? - To oczywiście mieszkańcy wsi, w miarę równo rozrzuceni po całym kraju, z dwoma jednakże wyjątkami. Pierwszym jest Podlasie, gdzie wsie są za małe, żeby podpadać pod dogęszczenie okręgów. Drugim - Galicja i obszary wiejskie Górnego Śląska, gdzie wsie są bardzo duże i przypadki podpadające pod ustawę są marginesem, powstającym najczęściej w sytuacji zrastania się sąsiadujących wsi. - Rzecz w tym, że ci ludzie nie odczuwają problemu, który widzi rząd. Przynajmniej na to wskazują dostępne dane. W wyborach samorządowych frekwencja w tych wsiach, w których żeby zagłosować trzeba pojechać do sąsiedniej wsi, nie jest wcale niższa niż właśnie w tej wsi, w której jest komisja wyborcza. A to oznacza, że cała ta wielka operacja "demokratyzacji" wyborów opiera się na błędnych założeniach i jest bez sensu. Rządzący "rozwiązali" problem, którego nie było? - Oczywiście. Zresztą nie pierwszy raz. Powiem więcej: stworzyli problem w miejscu, gdzie go nie było. Jak to stworzyli? - Problem z tą ustawą polega na tym, że jest oparta na braku zaufania rządzących do władz lokalnych. Rząd zakłada, że władze gminy z lenistwa, głupoty albo złej woli nie robią komisji wyborczych tam, gdzie chcieliby ludzie. A robią? - W przytłaczającej większości przypadków - tak. Od dawną są setki komisji poniżej sugerowanego w starym kodeksie standardu. Są też pojedyncze przypadki, gdzie ogląd z zewnątrz każe się dziwić, dlaczego nie ma komisji, choć w kilkusetosobowej wsi jest i kościół, i szkoła. Lecz mogą tu wchodzić w grę lokalne zwyczaje, tradycje i tożsamości. Na pewno jest ich mniej niż sztuczności generowanych przez uchwalone sztywne ramy. Nie wiem, skąd taki brak zaufania rządu. Zwłaszcza że w niejednej miejscowości wójt jest przecież z PiS-u. Absurdem jest więc sądzić, że chciałby celowo zaszkodzić partii rządzącej. Rządzący mówią, że zwracają demokrację polskiej prowincji, tymczasem z pana wyliczeń wychodzi, że zmiany w Kodeksie wyborczym nadal pozostawiają "na lodzie" około dwa mln Polaków z najmniejszych miejscowości. Tam komisji nie było, nie ma i najpewniej nie będzie. - Chodzi o miejscowości poniżej 200 mieszkańców. Ta ustawa na pewno tych ludzi nie przybliżyła automatycznie do posiadania komisji wyborczej w miejscu zamieszkania. Wszystko dalej jest w rękach gmin, które muszą przydzielić takie miejscowości do komisji - bądź to starych, dobrze już znanych, bądź do tych tworzonych pod presją nowej ustawy. Lecz jej presja nie jest taka, żeby "uszczęśliwić" wszystkich. Czyli demokratyzacja wyborów, ale jednak nie do końca? - Często ktoś ma wyobrażenie, że podejmując działanie pomoże w rozwiązaniu jakiegoś problemu, a potem okazuje się, że rozwiązuje problemy wyimaginowane i z działania wychodzi coś zupełnie innego, niż miało wyjść. Działanie partii rządzącej wydaje mi się typowym działaniem na podstawie anegdoty, tzn. ktoś prezesowi powiedział, że to świetny pomysł, tylko nie sprawdził, jaka jest skala problemu. I czy ten problem w ogóle występuje. Ktoś pewnie powiedział też prezesowi, że to dobry sposób na zmobilizowanie wyborców Zjednoczonej Prawicy. Obóz władzy miał z tym ostatnio spore problemy. - Jedyny realny wpływ majstrowania przy Kodeksie wyborczym jest taki, że opozycja wpadła w panikę i do spółki z częścią opozycyjnych mediów zaczęła rytualnie grać larum. Bo skoro PiS coś robi, to na pewno, żeby zniszczyć demokrację i opozycję, więc z założenia trzeba być temu przeciwnym. A efekt końcowy jest taki, że najzagorzalsi zwolennicy opozycji obrażają mieszkańców wsi, pokazując, że uważają się za lepszych od nich. PiS-owi w to graj. Chwila, chwila. Pamiętam rozmowy z politykami i Zjednoczonej Prawicy, i opozycji. Obie strony szacowały, że zmiany PiS-u podbiją frekwencję o około 500 tys. głosów. A ponieważ więcej komisji będzie na wsiach, gdzie PiS gromi opozycję, to wiadomo, kto na tym skorzysta. - Nie wiem, skąd jedni i drudzy wzięli te 500 tys. głosów. Bardzo chciałbym zobaczyć ich analizy, które rzekomo tego dowodzą. Skoro obie strony podają te same wyliczenia, to chyba nie jest bujda na resorach. - Czy nie powołują się na siebie nawzajem? Może ktoś w PiS-ie zrobił takie wyliczenie, żeby przypodobać się prezesowi, potwierdzając jego geniusz? Niektóre analizy opierały się na zagęszczeniu komisji wyborczych między powiatami czy województwami, sugerując, że jeśli obszar obwodu jest większy, to ludziom jest źle, zaś gdy jest mniejszy, to jest dobrze. To niestety nie bierze pod uwagę, że gęstość zaludnienia na obszarach wiejskich Małopolski jest kilkukrotnie większa niż na Pomorzu Zachodnim, chociaż osadnictwo jest tu również bardzo rozproszone - dużo jest rozrośniętych wsi o wielu częściach. - Jeśli już trzymamy się Pomorza Zachodniego, to tam wyborcy głosują mniej chętnie, ale za to częściej na partie opozycyjne niż na opcję konserwatywną. Wynika to z uwarunkowań historyczno-kulturowych - chociażby z faktu, że nie zostali poddani "polonizacji" jak galicyjscy chłopi po Rabacji. I żadne zagęszczanie liczby komisji wyborczych tego nie zmieni. Może celem rządzących jest zwiększenie frekwencji na terenach, na których dominują? - Weźmy przykład Galicji, bo tam PiS ma największą przewagę nad opozycją. Tam ten pomysł zmienia najmniej. Wsie są tak duże i zintegrowane, że zagęszczenie komisji już jest bardzo duże. Obwody wiejskie mają najmniejszą powierzchnię, lecz i tak mają więcej wyborców niż średnia dla kraju. PiS dominuje nad opozycją nie tylko w Galicji, ale też choćby na całej tzw. ścianie wschodniej. - Oczywiście, są miejsca, gdzie te modyfikacje Kodeksu wyborczego mogą coś zmienić, ale wbrew obiegowej opinii w największym stopniu odsuną komisje od kościołów. To co PiS osiąga, jeśli nic nie osiąga? - Zyskuje na panicznej reakcji opozycji. Na tym, że mieszkańcy wsi, którzy zupełnie nie mieli problemu z dotychczasową liczbą komisji, zobaczą, jak opozycja ma problem z nimi. Tak mogą wnioskować z faktu, że opozycja nie chce, by częściej głosowali. I tu reakcją faktycznie może być zniechęcenie do opozycji. Może też być większa mobilizacja, a wraz z nią - większa frekwencja. Samonakręcająca się paranoja opozycji. Działania PiS-u, przeciwko którym opozycja tak gorączkowo protestowała, mogą zyskać sens wyłącznie dzięki tym protestom. To trochę jak w tym dowcipie o psie, który wpada do gabinetu lustrzanego. Co widzi - wszędzie wkoło psy. Zawarczał - one odwarknęły. A wystarczyło zamachać ogonem. Nie wszystko można wytłumaczyć dowcipem o psie. Utrudnienia w głosowaniu dla Polonii, wśród której opozycja ma zdecydowaną przewagę, są faktem. Z demokratyzacją nie ma to nic wspólnego. - Tutaj opozycja ma całkowicie rację. Jak była pandemia i trzeba było zachęcić do głosowania, PiS przeprosił się z głosowaniem korespondencyjnym. Teraz oficjalna linia rządu jest taka, że pandemii już nie ma, więc i głosowanie korespondencyjne można odebrać - także Polonii. PiS zorientowało się, że poza Stanami Zjednoczonymi reszta Polonii głosuje jak Poznań, czyli opozycja ma tam przewagę dwa albo nawet trzy do jednego. Przy okazji PiS zrobiło więc taki mały geszefcik, a więc zlikwidowało ułatwienia, które zachęcały Polonię do głosowania. Prawdopodobnie będzie to oznaczać, że PiS zdobędzie jeszcze mniej głosów wśród Polonii. Tyle że opozycja może stracić tu znacznie więcej. - Będzie mniej głosów Polonii w ogóle, ale ci, którzy zagłosują, pójdą głosować na opozycję. Tylko trzeba pamiętać, że głosy Polonii systemowo są głosami mniej ważnymi. Zaliczane są do Warszawy, gdzie frekwencja i tak jest jedną z najwyższych w kraju, więc siła takiego głosu jest o połowę mniejsza niż głosu oddawanego np. pod Siedlcami. Możliwa strata opozycji też jest o połowę mniejsza? - Zmiana opinii jest też dwukrotnie ważniejsza od zniechęcenia do głosowania w ogóle. Dla opozycji jeden zrażony pod Siedlcami wyborca jest ważniejszy od czterech zniechęconych do udziału w wyborach londyńczyków. ----- Jarosław Flis - profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego; socjolog zajmujący się komunikowaniem politycznym, w szczególności zaś jego społecznymi i instytucjonalnymi ramami; autor książek "Złudzenia wyboru" (2014) oraz "Samorządowe public relations" (2007).