Prezydent Warszawy powiedziała, że nie oglądała w tv poniedziałkowych zeznań swych byłych podwładnych przed komisją weryfikacyjną, bo normalnie pracowała. Przekazana jej natomiast została relacja z posiedzenia komisji. Były urzędnik Biura Gospodarki Nieruchomościami stołecznego ratusza Krzysztof Śledziewski stwierdził przed komisją, że spotkał się z co najmniej jedną sytuacją, w której prezydent Warszawy życzyła sobie zmiany decyzji Biura Gospodarki Nieruchomościami. Jak mówił, chodzi o nieruchomość u zbiegu al. Solidarności i ul. Towarowej w Warszawie, gdzie Gronkiewicz-Waltz miała wyrazić niezadowolenie, że Biuro wydało decyzję odmowną. Dopytywany w późniejszej części posiedzenia, czy potwierdza, że prezydent ingerowała w treść jednej z decyzji zwrotowych, odpowiedział, że tak. "Ja nigdy nie ingerowałam w procesy reprywatyzacji" - powiedziała Gronkiewicz-Waltz w poniedziałek wieczorem w TVN24. Jak mówiła, były osoby upoważnione na podstawie przepisów Kodeksu postępowania administracyjnego, które "rozpatrywały sprawy od początku do końca i które wydawały decyzje". Dopytywana o słowa Śledziewskiego, że miała wyrazić niezadowolenie, że BGN wydało decyzję odmowną ws. zwrotu nieruchomości u zbiegu al. Solidarności i ul. Towarowej, prezydent odpowiedziała, że "jest to absolutnie nieprawda, konfabulacja, kłamstwo pana Rudnickiego". "Bo rozumiem, że on (Śledziewski) się powołuje na pana Rudnickiego" - dodała (chodzi o b. wicedyrektora BGN, podejrzanego o korupcję ws. tzw. dzikiej reprywatyzacji w Warszawie, aresztowanego w lutym 2017 r.). Na pytanie o to, że - według Śledziewskiego - miała powiedzieć Marcinowi Bajko (ówczesnemu szefowi BGN), że się na nim zawiodła w tej sprawie i sugerować, żeby tę decyzję zmienić, Gronkiewicz-Waltz odparła, że takie słowa nigdy z jej ust nie padły. "W ogóle nie jest to moja forma wypowiedzi do pracownika" - zastrzegła. W kontekście przytoczonego jej stwierdzenia Śledziewskiego, że "doskonale wszyscy orientowali się, że w Warszawie jest kilka grup, które z reprywatyzacji uczyniły sobie biznes" Gronkiewicz-Waltz zapytana została, czy ona nie była na tyle zorientowana, żeby o tym wiedzieć. "Problem polega na tym, że my jesteśmy w sporze z panem Śledziewskim, który został zwolniony dyscyplinarnie (...) za Chmielną 70. ponieważ wprowadził w błąd też dzisiaj zeznającego pana Mrygonia (b. p.o. wicedyrektor Biura Gospodarki Nieruchomości Jerzy Mrygoń), który prezentował na Radzie Warszawy sytuację związaną z Chmielną 70. (Śledziewski) został zwolniony za to, że ukrył informacje, które musieliśmy pozyskać z Ministerstwa Finansów" - mówiła prezydent Warszawy. Według niej Śledziewski ukrył informację, że jeden z przedwojennych właścicieli działki przy Chmielnej 70 Holger Martin był Duńczykiem oraz że on dostał dokument, z którego to wynikało. Dopytywana o to, że Śledziewski mówi o kilku grupach, które uczyniły sobie z reprywatyzacji biznes, Gronkiewicz-Waltz powiedziała: "jeśli pan Śledziewski współpracował z ABW, bo skróciłam mu staż z tego względu, że współpracował z ABW i taki powiedziałabym wniosek złożył pan Marcin Bajko, to znaczy miałam do niego zaufanie, jeżeli rzeczywiście skróciłam mu ten staż". "Więc on, jak pracował w ABW, to mam nadzieję, że przynajmniej informował ABW, a tak naprawdę powinien mnie informować. I to jest moje wielkie rozczarowanie, bo to jest człowiek, który chyba miał prokuratorską aplikację i oprócz tego oczywiście od wielu lat współpracował z ABW, tak mnie zapewniał o tym Marcin Bajko, więc jeżeli on teraz mówi, a przedtem mnie nic nie powiedział, to się pytam - dlaczego" - powiedziała Gronkiewicz-Waltz. "Szkoda, że pan Śledziewski nie napisał mi żadnej notatki, że go coś niepokoi, tylko wtedy, gdy występuje przed komisją weryfikacyjną, po latach współpracy z ABW mówi dopiero, że wszyscy wiedzieli. Od tego są organy ścigania, które mają podsłuchy, metody operacyjne, które wiedzą, czy jest jakiś układ, czy nie" - dodała prezydent. Pytana, czy prosiła o skserowanie dokumentów dot. zwrotu kamienicy, której część należała do rodziny jej męża, odpowiedziała, że osobiście nie prosiła. "Ale niewykluczone, że wtedy kiedy żeśmy wysyłali do różnych organów, że może rzeczywiście były kserowane" - dodała. Przekonywała, że jeśli były kserowane - to nie na jej potrzeby. "Według mnie to mogło być wtedy, kiedy do wojewody poszło do kontroli, ale nie wiem, nie pamiętam" - powiedziała Gronkiewicz-Waltz. Śledziewski, przesłuchiwany w poniedziałek przez szefa komisji Patryka Jakiego, na pytanie "czy kiedykolwiek się zdarzyło, żeby ktoś z przełożonych kazał mu kserować jakieś dokumenty" odparł: "tak, była taka jedna sytuacja, dotycząca kamienicy przy Noakowskiego 16, gdzie pani prezydent zażyczyła sobie, żeby skserować jej akta". Prezydent Warszawy zapytana została też o inne stwierdzenie Śledziewskiego, że "tzw. +góra+ w naszym (stołecznych urzędników - PAP) przekonaniu - prezydent i zastępcy - wymagała wydawania ok. 300 decyzji reprywatyzacyjnych rocznie". "Bronią się, Śledziewski się broni (...) Nigdy nie było żadnych kontyngentów, że ma być 300 decyzji, bo to tak naprawdę wynika z Kodeksu postępowania administracyjnego i to oni odpowiadali za to, czy przestrzegają procedur, a procedury nie tylko były z Kpa, procedury Lech Kaczyński w 2003 r. zaostrzył, ja je zaakceptowałam, potem jeszcze zaostrzyłam trochę " - powiedziała Gronkiewicz-Waltz. Pytana o swą deklarację, że nie stawi się przed komisją weryfikacyjną, Gronkiewicz-Waltz przypomniała, że w poniedziałek rano został złożony wniosek, by Naczelny Sąd Administracyjny rozpatrzył spór kompetencyjny między Prezydentem Miasta Stołecznego Warszawy i komisją. "My jesteśmy organem, który wydaje decyzje w zakresie dekretu Bieruta, a nie stroną. W związku z tym to jakby poszedł pełnomocnik sędziego I instancji na posiedzenie sądu II instancji. To tak nie może być, bo to są organy orzekające w tej samej sprawie" - dodała prezydent stolicy.