- Nie będziemy uginali się pod wpływem manifestacji czy strajków - nie dlatego, że chcemy zademonstrować twardość czy bezwzględność, ale dlatego, że w przypadku nauczycieli (...) daliśmy - odbierając innym działom - maksimum tego, co w tym roku można było dać. To jest podwyżka ma granicy możliwości państwa - powiedział premier dziennikarzom przy okazji I Kongresu Pracodawców w Warszawie. Podkreślił, że pierwszą decyzją, jaką podjął, był przegląd wszystkich resortów tak, aby "zdjąć z nich pieniądze", co - mówił - skutkowało "ostrymi napięciami między ministrami". - Byłem tutaj bardzo uparty, żeby nauczyciele otrzymali realną podwyżkę. Naprawdę wiem - za małą. Sam jestem z zawodu nauczycielem, mam w rodzinie nauczycieli, wiem ile polski nauczyciel zarabia. Uparłem się, żeby to było realne 200 złotych dla każdego nauczyciela, żeby nikt nie kuglował tabelkami - mówił premier. - Rozumiem, że nauczyciele czują się poszkodowani, bo są poszkodowani. Ale w tym roku daliśmy tyle, ile mogliśmy dać - podkreślił szef rządu. Tusk zaznaczył, że w tym i przyszłym roku podwyżki z pieniędzy publicznych będą "takie jakie są możliwe, a nie takie, jakie (ludzie) wymanifestują". Związek Nauczycielstwa Polskiego zapowiada na piątek manifestację w Warszawie. Będzie domagał się 600 zł brutto podwyżki dla nauczycieli stażystów oraz 1100 zł dla nauczycieli dyplomowanych. Według wiceprezesa ZNP Jarosława Czarnowskiego, chęć udziału w piątkowej manifestacji zadeklarowało ok. 1200 nauczycieli i pracowników oświaty. Protestujący chcą złożyć petycję w Kancelarii Premiera, w Ministerstwie Edukacji Narodowej oraz Sejmie. Związek domaga się 50-procentowego wzrostu płacy zasadniczej nauczycieli w tym roku, tymczasem Ministerstwo Edukacji Narodowej proponuje wzrost od 7,3 do 14,1 proc., czyli od 185 zł do 200 zł brutto. Jak tłumaczyła w środę minister edukacji Katarzyna Hall to wszystko, na co pozwala tegoroczny budżet.