Marta Kurzyńska, Interia: Przez wiele lat była pani nauczycielką, czy potrzebna jest ustawa o wychowaniu patriotycznym? Anita Kucharska-Dziedzic, Nowa Lewica: - Tak, jeżeli taki projekt przygotuje MEN, mające ekspertów w tym zakresie. Czyli wchodzi w kompetencje ministerstwa edukacji pan wicepremier Władysław Kosiniak- Kamysz? - Myślę, że wchodzi w pewnym sensie w kompetencje pani minister edukacji. To bardzo delikatna materia. Jeżeli nieumiejętnie będziemy mówić młodzieży co jest patriotyczne, a co nie, to może się skończyć tak jak z podręcznikiem HiT. Dla młodzieży to będzie dziwne. Uzna to za próbę indoktrynacji. Na linii PSL- MEN zrobiło się gorąco. Barbara Nowacka mówi: "Nie będzie polityki partyjniactwa w polskiej szkole, dopóki ja będę ministrem edukacji". - Pani ministra zaznacza czerwone linie. Mówi całkiem słusznie, że koniec z partyjniactwem. Szkoła musi być apolityczna. Szkoły mają też wychowywać i jeżeli elementy tego wychowywania będą przedyskutowane w szerszym gronie, z szacunkiem dla kompetencji pani minister, to myślę, że znajdziemy konsensus. Czyli zabrakło szacunku dla kompetencji pani minister ze strony ludowców? - Na to powinni sobie odpowiedzieć politycy PSL-u. Jeżeli my z tego tematu będziemy robić partyjną przepychankę i zaznaczać odmienność od reszty koalicjantów, to się źle to skończy. A może to Lewica generuje ten problem? Od ludowców słyszę nieoficjalnie, że poruszyli ten temat, bo boją się lewicowej ideologii w szkołach. - Oni nie powinni mieć obaw, że szkoła będzie zbyt lewicowa, bo przez ostatnie lata skręcała bardzo mocno w prawo. Mieliśmy sytuację, gdzie do szkół trafiali różni dziwni ludzie. Kogo ma pani na myśli? - Na przykład asystentów pana Brauna, postaw obywatelskich w Zielonej Górze uczył pan Łukasz Mejza, a antyszczepionkowcy z PiS-u odwiedzali domy dziecka. Nie chodzi o to, żeby w tej chwili przesunąć wajchę w drugą stronę. Takie kwestie, jak wychowanie dzieci, powinny być wyjęte z konfliktu politycznego. Ale, jak widać, nie są. - Jeżeli PSL uważa, że jest potrzebna korekta wychowania patriotycznego, niech pokaże konkrety. To nie tylko wycieczki do muzeów, ale też gospodarstw rolnych, czy zakładów produkcyjnych. - Dobrze byłoby, gdyby o edukacji rozmawiali ci, którzy ze szkołą mają kontakt na bieżąco, a nie skończyli ją kilkadziesiąt lat temu. Czyli pomysły ludowców są oderwane od rzeczywistości? - Wiele z tych pomysłów wynika z niewystarczającej znajomości tego, co się tak naprawdę dzieje w szkołach. PSL liczy, że wizyta w gospodarstwie rolnym albo w zakładach przetwórstwa zainteresuje młodzież. Myli się? - Nie sądzę, żeby obserwacja tego, jak się produkuje jedzenie, miała uczyć patriotyzmu. Chyba że to tak zwany patriotyzm klienta. Wycieczki do muzeów, które pokazują jak się kiedyś żyło, to jest element normalnego funkcjonowania szkół. Czyli PSL wyważa otwarte drzwi? - Młodzież bardzo często wyjeżdża do lokalnych muzeów i uczy się o kulturze regionalnej. Lokalny patriotyzm jest ważny, ale może młodzi ludzie chcieliby zobaczyć coś więcej? - Wycieczka w drugą cześć kraju to bardzo drogi wyjazd. Jeżeli dzieci mają zwiedzić Wawel, to są koszty kilkukrotnie wyższe, niż jeżeli mają zwiedzić lokalne muzeum. To jest kwestia dofinansowania. - Tak. MON zarządzane przez pana ministra Kosiniaka Kamysza mogłoby dofinansowywać wycieczki młodzieży do Muzeum Powstania Warszawskiego, do muzeów wojskowych w całej Polsce i w ten sposób się przyczynić do krzewienia wychowania patriotycznego. Widzi pani potrzebę zmniejszenia godzin religii w szkołach i niewliczania jej do średniej? - Religia absolutnie nie powinna liczyć się do średniej. Dlaczego? - W szkole uczymy religii, a nie religioznawstwa. Tak naprawdę młodzież jest oceniana za poziom wiary, a nie za konkretna wiedzę. Kwestia wiary nie powinna podlegać ocenie. Jeżeli to biskupi, a nie MEN decydują, kto i jak kształci młodzież, to mieszamy dwa porządki religijny i świecki. Przeciwnicy zmian mówią, że przez lata tak było i nikomu to nie przeszkadzało. - Przez lata tak było, że jeżeli uczeń chciał sobie poprawić średnią, to chodził na religię. Nie chciałabym w trosce o osoby wierzące i z szacunku do religii, żeby religijność i wiara były traktowane utylitarnie, jako sposób na podwyższenie sobie średniej. A to nie jest marginalizacja religii, zmniejszenie rangi przedmiotu? - Jeśli ktoś tak sądzi, przyznaje, że zgadza się z tezą, że dzieci chodziły na religię tylko po to, żeby sobie podwyższyć średnią. Może biskupi powinni zastanowić się, czy ich oferta nauczania nie wymaga przypadkiem wielkiej reformy. Jest kryzys w nauczaniu religii? - Tak. Nawet ze swoich czasów pamiętam, że religia służyła do tego, by w ostatniej ławce wypełniać zadania domowe z innych przedmiotów. I chyba się niewiele zmieniło. Emocje w tej sprawie budzi też łączenie roczników. - Myślę, że chodzi o to, żeby nie było lekcji religii, na którą przyjdzie dwójka czy trójka dzieci. Czyli w grę wchodzą oszczędności? - Tak, to również kwestia oszczędzania. Nie będziemy dla dwójki dzieci robić zajęć, trzeba zebrać większą grupę. To rozwiązanie ekonomiczne. Katecheci obawiają się, że stracą pracę. - W tej chwili blady strach pada na katechetów. Nie będą w stanie przyciągnąć młodzieży, to wystawią sobie sami świadectwo. Czyli to czas próby? - Ja byłam przez lata nauczycielką akademicką. Myśmy jako wykładowcy rywalizowali pomiędzy sobą, kto ciekawiej poprowadzi zajęcia. Polecam podobny wyścig katechetom. Do tej pory wystarczyło, że akceptował ich ksiądz biskup. Teraz będzie ich musiała zaakceptować, poważać i słuchać młodzież. To chyba dobrze? PSL obawia się, czy to nie początek wyprowadzenia religii ze szkół. To nie jest przepis na kolejny koalicyjny kryzys? - Zawsze może się pojawić jakiś punkt zapalny, ale tu nie będzie chodziło o sprawy światopoglądowe. A o co? - PSL pokaże tylko to, że walczy o pieniądze dla tego środowiska. Tak samo jest ze strachem w sprawie tego, by Kościół był finansowany z odpisów podatkowych. Sfinalizujecie sprawę funduszu kościelnego? - Mam nadzieję. Nie ma żadnego uzasadnienia dla funkcjonowania funduszu kościelnego, bo Kościół odzyskał wszystkie nieruchomości. Komisja majątkowa zakończyła działania w 2011 roku, więc fundusz kościelny stracił rację bytu. Ale nadal jest, bo nie potraficie się porozumieć w koalicji. - Politycy do tej pory bali się go zlikwidować, ale chyba najwyższy czas, żebyśmy przestali uprawiać fikcję. To jest apel do PSL-u? - To jest apel do wszystkich polityków, bo jak na razie tylko Ministerstwo Rodziny Pracy i Polityki Społecznej przedstawiło swój pomysł. A co dalej ze składka zdrowotną? Uda się wypracować kompromis? - Trzeba przede wszystkim pomyśleć o tym, co dalej z ochroną zdrowia, bo ona jest niedofinansowana i brakuje na wszystko. Mamy problem z zadłużonymi szpitalami. Nie ma pieniędzy na finansowanie nowoczesnych terapii. Mamy naprawdę ogromny problem w kraju, a kłócimy się o to, jak powinna wyglądać składka zdrowotna. To dyskusja zastępcza. Tracicie czas? - Tracimy czas na jałową dyskusję, bo wyzwanie naprawy sytuacji w służbie zdrowia jest przed nami i odkładanie go w czasie tylko pogorszy sprawę. A kto odkłada tę sprawę? - Powiedziałabym, że nie kto, ale co. To chęć realizacji programów poszczególnych koalicjantów czasami bierze górę i przysłania to, co powinno być priorytetem. Czyli gubią was kłótnie? - To naturalne, że się różnimy, jesteśmy z innych partii, ale myślę, że najwyższy czas, żeby rozwiązywać problem, a nie rozmawiać o rozwiązywaniu problemów. Szymon Hołownia mówi: "Wrażenie jest takie, że my się ciągle żremy". Ale to nie jest tylko wrażenie. - To fakt. Stąd pomysł, żeby się liderzy spotykali i zanim się pokłócą publicznie, pokłócili się we własnym gronie i znaleźli wspólne rozwiązanie. To znów przytoczę marszałka Sejmu, który mówił: "Mieliście szalone oczekiwania wobec tego spotkania. Przełomu nie było". - Ale ostatnie spotkanie to chyba dobry prognostyk. Ma powstać też specjalny zespół, już określony mianem - małej koalicji. Pomysł nie wszystkim przypadł do gustu. A pani? - Jeżeli cel jest taki, że podczas prac zespołu wszyscy dogadają co i jak należy robić i to tam, za zamkniętymi drzwiami, będą toczyły spory, a potem wyjdziemy z jednym wspólnym przekazem, to popieram ten pomysł. Są sprawy, które powinny spoić i przebudzić koalicję. Jakie? - Nasze państwo jest organizacyjnie niewydolne. Trzeba zrobić wszystko, by wydolność poprawić. Widać to na przykładzie zanieczyszczenia Odry. Prace nad rozwiązaniem problemu muszą się toczyć międzyresortowo, a do tego mamy różne instytucje ministerstwu podległe, które również mają głos w sprawie. Nie pomagają też wasze wewnętrzne spięcia. - Tak, ale tym się różni demokracja od zamordyzmu, że dyskutujemy i ustalamy rozwiązania, na które się z mniejszym lub większym entuzjazmem zgodzą wszyscy. Wyobrażała sobie pani, że tak ciężko będzie się porozumieć w koalicji? - Wyobrażałam sobie, że będzie jeszcze gorzej. Dlaczego? - Jesteśmy w Polsce. Dwóch Polaków to trzy partie, cztery religie i dziesięć zdań. To może wspólny kandydat w wyborach prezydenckich wchodzi w grę? - Partia, która nie wystawia własnego kandydata, sama się marginalizuje, więc nie sądzę, żeby środowiska polityczne, wchodzące w skład koalicji, przynajmniej w pierwszej turze nie miały własnych kandydatów. To dla mnie nie do wyobrażenia. Agnieszka Dziemianowicz-Bąk będzie wasza kandydatką? - To jedna z propozycji. To dobra kandydatura, ale na stole jest jeszcze kilka innych. Lewica nie ma krótkiej ławki. Teraz w przestrzeni publicznej będą się pojawiać różne nazwiska, żeby sprawdzić jaka jest reakcja wyborców na dane propozycje. Polska jest gotowa na kobietę prezydent? - Zobaczymy, czy Ameryka jest gotowa. Czyli czekacie na wynik Kamali Harris? - Jak okaże się, że Ameryka była gotowa, to myślę, że Polska tym bardziej. Kiedy ogłosicie decyzję? - Pod koniec roku. Skoro mówimy o personaliach, nie żałujecie decyzji o powierzeniu funkcji wiceministra panu Ciążyńskiemu? - Szybkość reakcji chyba wskazuje, że nie będzie nam za bardzo ciążył. Lewica stanęła na wysokości zadania, wobec tego kryzysu wizerunkowego. Podał się natychmiast do dymisji. Chyba nie miał wyjścia, wiedząc, jak na takie sytuacje reaguje premier. - Tak, ale złożył także dymisje w instytucie PORT, a do tego raczej przez pana premiera nie był przymuszony. Takie historie się niestety zdarzają, bo politycy - niezależnie od ugrupowania - jak dostaną trochę władzy, to im ta władza i bycie wyjątkowym uderza do głowy. Rozmawiała Marta Kurzyńska ---- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!