Zasada działania Lo-Jacka jest prosta - jeśli w skradzionym samochodzie znajduje się nadajnik - satelitarny system jest w stanie "namierzyć" go z dużą dokładnością. Instalując urządzenia w radiowozach, firma spodziewała się, że będzie to początek stałej współpracy z policją. Ta zaś twierdzi, że traktowała to jako test. - Urządzenia mogą wejść na stałe, jeśli firma stanie do przetargu i ten przetarg wygra - mówi nadkomisarz Paweł Biedziak z Komendy Głównej Policji. Innego zdania jest reprezentujący Lo-Jacka przed sądem prof. Lech Falandysz: - Z powodu braku nakładów finansowych nie musiała być zastosowana procedura przetargu publicznego, bo tu nie było żadnych wydatków ze strony Skarbu Państwa. Policyjni prawnicy nie zgadzają się z opinią Falandysza. Twierdzą, że budżet państwowy musi sfinansować wydatki na częstotliwości, maszty transmisyjne, łącza, paliwo do radiowozów itp. Zaczęły się ponadto pojawiać opinie, że system jest mało efektywny, bo dzięki niemu odnaleziono zaledwie kilka samochodów. Zdaniem Falandysza wynika to stąd, że niewiele aut jest wyposażonych w Lo-Jacki. - Z tych, które miały takie urządzenie, wszystkie się znalazły - mówi Falandysz. Sąd nie będzie jednak zajmował się skutecznością urządzeń, a interpretacją umowy między firmą a policją. Na razie Lo-Jack zwrócił się do sądu tylko o tzw. zabezpieczenie przedprocesowe, czyli o to, żeby ich urządzenie nie były zdejmowane z radiowozów. Jeśli jednak policja będzie uparcie trwała przy swoim - sprawa może zakończyć się pozwem o sądowy nakaz zawarcia stałej umowy bądź o odszkodowanie dla Lo-Jacka.