Uzasadnienie tego poparcia, jakie dał dziś były prezydent, brzmi do pewnego stopnia sensownie. W tej, mianowicie, mierze w jakiej uzyskanie przez listę PSL mniej niż 5 proc. głosów w skali kraju nie tylko wyeliminuje ludowców i ich sojusznika ze sceny parlamentarnej, ale także zwiększy przewagę PiS-u nad jego konkurentami. Z punktu widzenia opozycji najlepiej byłoby, gdyby próg wyborczy przekroczyła zarówno PSL jaki i Konfederacja - o tyle więc Wałęsa ma rację. Problem tylko w tym, że popierający jest w istocie obciążeniem dla popieranych. Tak to niewątpliwie odbierają i Władysław Kosiniak-Kamysz, i Paweł Kukiz. Pierwszy w wypowiedzi dla Polsat News zdystansował się od Wałęsy mówiąc, że każdy głos oddany na PSL jest ważny (czytaj: głos Wałęsy nie daje wartości dodanej), ale Wałęsa lepiej by zrobił, gdyby przeprosił za niedzielne słowa o Kornelu Morawieckim. Natomiast muzyk rockowy w wysłanym twittcie był jeszcze mniej dyplomatyczny. Obdarowani powiedzieli zatem wyraźnie, że tego podarunku nie chcą, bo on im politycznie ciąży. To - swoją drogą - pokazuje do jakiego poziomu politycznej niepowagi doszedł historyczny przywódca "Solidarności". "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...", tych słów przeboju zespołu Perfect nasz Noblista nigdy nie potrafił zastosować do siebie. A przecież, gdy wielu doradzało mu zejście ze sceny już w roku 1990, niekoniecznie był w tym wyraz niechęci do niego, często po prostu przekonanie, że kariera Wałęsy, w iście amerykańskim stylu, toczyła się w nadzwyczajnych okolicznościach historycznych, które przeminęły wraz ze zmianą ustroju. Było też wielu takich, którzy utwierdzali go wtedy w złudnym przekonaniu o jego niezwykłych kompetencjach. Dobrze byłoby nie zapominać dziś, że w roku 1990 największym pochlebcą Wałęsy jako samodzielnego polityka o niezwykłych horyzontach był Jarosław Kaczyński. Po latach twierdził, że w skrytości ducha myślał wtedy co innego i liczył na to, że Wałęsę da się wykorzystać politycznie i ograć. Może tak myślał, ale głosił publicznie coś innego. A w kręgach ówczesnego Porozumienia Centrum popularna była wtedy opinia, że niezgoda na prezydenturę Wałęsy to przejaw pogardy elit dla zwykłych ludzi. Nie twierdzę, że bez inicjatywy politycznej braci Kaczyńskich w 1990 roku Lech Wałęsa nie celowałby w prezydenturę. Wydaje się, że to było dla niego nadrzędnym imperatywem. Mam wrażenie, że ocenił wtedy, że tylko prezydentura daje mu pozycję pozwalającą załatwić pewną ważną dla niego sprawę, a mianowicie wydobycie z archiwum Urzędu Ochrony Państwa (i oddanie w stanie niekompletnym) akt dotyczących jego osoby. Jak pomyślał, tak też i zrobił. Zrobiłby to i bez pomocy braci Kaczyńskich, ale faktem jest, że oni mu w tym walnie pomogli. Jego późniejsza obecność w polskiej polityce - jako prezydenta RP, ale także jako byłego prezydenta - była przekleństwem dla Polski. Żadna myśl polityczna (a tym bardziej państwowa) się w tych decyzjach i wypowiedziach nie wyrażała. Wyrażało się jedynie, rozdęte do niewyobrażalnych rozmiarów ego Pana Przewodniczącego. Co widać do dziś, a bufonowaty język i pretensjonalny strój są tylko naskórkowym tego wyrazem. Tajemnica Wałęsy polega moim zdaniem na tym, że człowiek tak pospolity zaszedł tak wysoko i doznał na tej wysokości zawrotu głowy. Ten stan nie opuszcza go od blisko 40 lat. Wydaje mu się, że zrozumiał, jak działa świat, wydaje mu się, że wie jak go naprawić. Nie jest jedynym, który cierpi na tego rodzaju podwyższoną samoocenę. Tyle tylko, że jego szkodliwość jest znacznie większa niż szkodliwość pierwszego lepszego bufona uważającego się za mędrca. Bo nie potrafiąc od tak dawna zejść ze sceny, przyczynia Polakom samych kłopotów. Ostatnio przyspieszył swoją akcję szkodnika. W niedzielę narobił kłopotów Koalicji Obywatelskiej, we wtorek - Koalicji Polskiej. Ciekawe, co jeszcze zdziała do piątku. Roman Graczyk #InteriaNaWybory - codzienne przedwyborcze komentarze, sondaże i wywiady