Oficer odsłania kulisy przygotowań do wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu i relacjonuje, jak dowiedział się o katastrofie. "Podeszła do mnie w Katyniu polska dziennikarka, która zwróciła się do mnie z pytaniem, czy słyszałem, że samolot z prezydentem ma jakieś kłopoty. Odpowiedziałem, że nic nie wiem, nie słyszałem, ale zaraz pójdę i postaram się czegoś więcej dowiedzieć. Poszedłem od razu do pana ministra Jacka Sasina i mówię: "Panie ministrze, czy pan coś wie na temat jakichś problemów z samolotem?". Odpowiedział: "Pan też coś słyszał? Ja też coś słyszałem, ale nie znam szczegółów". Wtedy próbowaliśmy wykonywać telefony. "Po katastrofie próbował się z nami połączyć kierowca ambasadora Gerard K., który był na płycie lotniska. Ale żaden z telefonów nie dzwonił. Dopiero po paru minutach K. dodzwonił się do swojej żony, która też z nami była w Katyniu, i poinformował ją o katastrofie, a ona nam tę informację przekazała. Dlaczego Rosjanie zakłócali łączność telefoniczną? "Nie wiem" - odpowiada Dacewicz. "Nie zastanawiałem się nad tym. Każdy z nas był wyposażony w telefon służbowy i do żadnego z nas Gerard się nie dodzwonił. Gdy po relacji żony Gerarda powiadomiłem o tym, co się stało, ministra Sasina, poprosiliśmy o pilotaż milicyjnym radiowozem i pojechaliśmy na lotnisko".