Bez dzieci żyć się nie da. Dosłownie. Demografowie straszą nas głodem. Po 2014 r. aktywność zawodową kończyć będzie ponad 700 tys. osób rocznie. To powojenny wyż, ten najliczniejszy. Tylko co drugą osobę zastąpi na rynku pracy wnuk, bo dzieci wyżu już tak ochoczo własnych nie rodziły. Od pewnego czasu przychodzi ich na świat zaledwie 360 tys. rocznie. Nie ma mowy, żeby utrzymały one - już jako dorośli - coraz liczniejszą rzeszę całkiem jeszcze rześkich emerytów. I to jest w skali makro odpowiedź na pytanie: po co nam te dzieci? Do prokreacji nawołują też politycy, ale chyba z nieco innych powodów niż demografowie. Dla polskich polityków 2014 r. to horyzont zbyt odległy, żeby się o niego troszczyć. Od kilku już kadencji Sejmu strategia ich działania kończy się na terminie najbliższych wyborów. Po nich choćby potop, więc - wydając pieniądze na kiełbasę wyborczą - raczej tworzą nowe problemy na przyszłość, niż rozwiązują te już nabrzmiałe. Ani nieustająca batalia o życie poczęte, ani kuriozalne becikowe naszych problemów demograficznych nie rozwiążą. Nie zastąpią też prawdziwej polityki społecznej, której celem powinna być nie tyle zachęta do posiadania większej liczby dzieci, ile pomoc państwa w ich wychowaniu. Rodziny zachęcą się same widząc, że nie są pozostawione same sobie. Celem partii prawicowych, które najjaskrawiej wypisały na sztandarach prorodzinność, nie jest jednak wypracowanie skutecznej polityki społecznej, ale narzucenie Polakom tradycyjnego modelu rodziny, w którym żona zajmuje się kuchnią i dziećmi, a mąż (w żadnym razie partner) troszczy się o środki na utrzymanie rodziny. Ryszard Czarnecki, jeszcze jako polityk ZChN, ujął to lakonicznie, odpowiadając na pytanie o dzieci: od dzieci to ja mam żonę. Czytaj więcej w Polityce.