W serialu "Kto ma reprezentować PiS w speckomisji" tyle już było odcinków, że widzowie zapominają, o co naprawdę chodzi - bo przecież nie o jedną z wielu komisji sejmowych. Speckomisja przez ostatnie kadencje Sejmu pokazała, że potrafi być zaworem bezpieczeństwa przeciwko nadużywaniu specsłużb przez władzę. Dobry zwyczaj, by jej przewodniczącym - zmieniającym się co pół roku - był zawsze poseł opozycji, dawał gwarancję nieulegania naciskom aktualnie rządzących. Często komisja była jedynym organem państwa reagującym na nadużycia służb. To tu za rządów SLD ujawniono kulisy afery Orlenu czy nieprawidłowości w działaniach WSI. Za rządów PiS speckomisja wysłuchała zeznań dotyczących nacisków w sprawie Barbary Blidy. Wydawałoby się, że partia Jarosława Kaczyńskiego po przegranych wyborach chętnie wykorzysta to narzędzie kontroli rządów PO-PSL, i to w dziedzinie, do której PiS przywiązuje taką wagę. Zwłaszcza że poseł reprezentujący PiS mógłby kierować komisją przez połowę kadencji (cztery półrocza). Mógłby żądać tajnych dokumentów, wzywać szefów służb, funkcjonariuszy. Co więcej, PO zapowiada, że zwiększy uprawnienia speckomisji. Ale PiS rezygnuje, bo Platforma nie godzi się, by PiS reprezentował w komisji Antoni Macierewicz. Odmowa PO jest - zdaniem "Gazety Wyborczej" - słuszna, bo Macierewicz powinien być jak najdalej trzymany od tajnych służb. Dowiódł tego całą swoją działalnością, ostatnio szkodliwym raportem z weryfikacji WSI. Na dodatek speckomisja musi weryfikację WSI skontrolować, z czego Macierewicza trzeba wyłączyć. Upieranie się przez PiS przy Macierewiczu ma cel przewrotny. Jarosławowi Kaczyńskiemu chodzi o to, by każdy werdykt speckomisji bez przedstawiciela PiS można było podważyć. A własną partię - przedstawić jako "ofiarę pacyfikacji". Tę taktykę opozycji prezes PiS zasugerował tuż po exposé Donalda Tuska. PiS chce być uciskaną, pozbawioną głosu ofiarą władzy - uważa "Gazeta Wyborcza".