Jest to pierwsza publiczna wypowiedź osoby, która z pierwszej ręki zna ostatnie chwile lotu prezydenckiego samolotu. Porucznik Artur Wosztyl, po ponad miesiącu od tragicznego zdarzenia, zaczął mówić w mediach o feralnym poranku w Smoleńsku. Jednak niektóre szczegóły musiał przemilczeć, bo prokuratura wojskowa objęła je tajemnicą. Pilot potwierdza m.in. panujące wówczas, bardzo złe warunki atmosferyczne i to, że trzykrotnie ostrzegał o tym załogę Tu-154. Zasłaniając się tajemnicą śledztwa, nie chce powiedzieć, czy odradzał kolegom lądowanie. Tak twierdzi rosyjska komisja badająca wypadek. "Informowałem o coraz gorszych warunkach - powtarza - a te były poniżej minimum bezpieczeństwa". Jego zdaniem przy tych warunkach wieża kontrolna powinna była odradzić tupolewowi lądowanie i zamknąć lotnisko. Co wieża mówiła załodze tupolewa? Tego por. Wosztyl nie chce powiedzieć, chociaż w kabinie jaka słuchał przez radio wszystkich rozmów wieży z tupolewem. Wosztyl nie pamięta, jaką informację o ciśnieniu wieża podała pilotom Tu-154. A ta informacja jest bardzo ważna dla zrozumienia, dlaczego samolot zszedł tak nisko nad ziemię, że aż zahaczył o drzewa. Pytany o to, jak dowiedział się, że Tu-154 nie wylądował, Wosztyl powiedział "Gazecie Wyborczej": To było słychać. Siedziałem w jaku jakieś 700-800 metrów od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili". Wieża przez chwilę była przekonana, że samolot nie uderzył w ziemię, lecz odleciał na zapasowe lotnisko. Może o tym świadczyć dezorientacja pracownika obsługi, który wyszedł z budynku lotniska tuż po zderzeniu samolotu z ziemią. "To był mężczyzna w mundurze. Zapytałem, gdzie jest nasz tupolew" - opowiada por. Wosztyl. "Odleciał" - usłyszałem. Więcej w "Gazecie Wyborczej".